Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

niedziela, 26 lutego 2012

sobota, 25 lutego 2012

Nieustające błotko, czyli opowieści błotnych ciąg dalszy!

W tworzeniu takiej mieszanej rodziny jak moja, jest coś wyjątkowego i magicznego. Każdy ma swoje miejsce, swój świat, a jednocześnie rozumiemy się i bardzo jesteśmy ze sobą związani. Na zdjęciach widać Arrowka zafascynowanego zabawą koni i również chcącego w niej uczestniczyć, to pies włączył się do zabawy, jednocześnie my na tym samym podwórzu, bardzo blisko rozpędzonych i rozbawionych koni, mogący czuć się bezpiecznie, oczywiście nie oznacza to głupoty i wchodzenia pod końskie kopyta, ale gdy biegną zbyt blisko wystarczy wyciągnąć rękę wyprostowaną, a konie natychmiast bądź hamują, bądź omijają nas bezbłędnie. To wyjątkowa rasa, są ogierami ustaliły między sobą hierarchię, bawią się, kłócą, są jak bracia, kiedyś w stajni podpatrzyłam jak leżały przytulone zadami do siebie, a to duże pomieszczenie i nie muszą być blisko, a zawsze są, zwłaszcza gdy dzieje się coś niepokojącego i wtedy często ja jako ich przewodnik stada jestem na czele i sprawdzam zagrożenie, gdy powiem uspokajająco, że wszystko jest w porządku podchodzą do mnie bliżej, ostrożne ale i pełne ufności. Pamiętam w pierwszych tygodniach, gdy dopiero wyrabiałam sobie pozycję w naszym stadzie, wjechało auto bardzo szybko wzbijając ogromny kurz na naszej drodze wewnętrznej, konie strasznie się spłoszyły, pogalopowały przez całe pastwisko i przybiegły do mnie, stanęły za mną z wysoko podniesionymi głowami zerkając na mnie i na ten dziwny obiekt, który się pojawił. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, jestem szczęśliwa, że byłam wtedy na pastwisku i mogłam doświadczyć tej magicznej chwili gdy stałam na czele stada i to nie ja o tym zadecydowałam tylko one. Psy i koty nasze czasem mamy wrażenie, że rozumieją każde nasze słowo, z końmi jest inaczej, bardzo dużo rozumieją, zwłaszcza gdy spędza się z nimi dużo czasu jak ja, ale to inna relacja, z kotem i psem to my jesteśmy górą zawsze i wszędzie, z kotami ze względu na relację sił, z psem ze względu na bezwzględne psie oddanie, a koń... on w każdej chwili mógłby być górą w tej relacji, a jest inaczej i nie ze względu na to, że nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły, nieraz wyrwał się z uwiązu, przeszedł po mnie, a jednak odpuszcza, często walka między nami odbywała się bez żadnego użycia siły, bez uwiązu, bez kantara. Pamiętam i nigdy nie zapomnę jeszcze jednego momentu, który już opisywałam, gdy sprowadziłam z otwartej przestrzeni Lisiaka na siedlisko, nawoływałam i biegłam, a on za mną podążył do środka.

piątek, 24 lutego 2012

Błotko!

Czy tylko u mnie jest tak "uroczo", czy może u wszystkich? Chyba Asia wspominała o budzącej się zieleni na polach, nie wiem jak u innych, ale u mnie jest mniej zielono, niż zimą, bo wtedy były zielone nawozy posiane, czy jak to się tam nazywa, ze mnie rolnik bez doświadczenia i bardzo początkujący, ale bardzo się starający. Konie oczywiście szczęśliwe, znalazły najładniejsze błoto na całym podwórzu, nie za mokre, nie za suche, mięciutkie, takie w sam raz do wytarzania się! No i tarzały się te moje "tarzany", teraz szczęśliwe wcinają siano. Dżygit był dziś bardzo skłonny do pieszczot, za to Lisiak cały czas atakował i prowokował Dżygita, gryzł go, a jak to nie powodowało gonitwy, to zaciskał zęby i jeszcze kręcił łbem aby się mocniej wgryźć i żeby bardziej bolało, a Dżygit nic, więc dał sobie spokój i już zgodnie razem siedzą w stajni i wcinają sianko, mają już posprzątane, podsypane i nie wychodzą, widać, że błoto nawet im się znudziło. Tak się zastanawiam od jakiegoś czasu, czy ja powinnam jakoś uważać jak jest ślisko na ich nóżki, powtarzam sobie, że w naturalnym środowisku maja do czynienia z różnym podłożem i że chyba powinny uczyć radzić sobie w różnych warunkach, ale i tak się boję, aby nóżki nie złamały.

środa, 22 lutego 2012

Oby wreszcie przyszła wiosna!

Arrowek ma dziś znów swój "rozkoszny" dzień, moje siedlisko jest osadzone na glinach , więc nie muszę tłumaczyć co mam na podwórzu, a Arrowek chce to do domu, to na podwórze, co za tym idzie - mop mi z ręki nie wypada, bo wszystko w domu jest w błocie! Od wczoraj ucieka, a ja nie wiedziałam jak, bo zawsze gdy nikt nie patrzył pokonywał ogrodzenie, co jest grane mówię, którędy ta cholera ucieka, na szczęście nie oddalał się od siedliska, tylko latał wkoło, ale tak nie może przecież być i dziś wytężyłam swoje zdolności intelektualne i wzbiłam się na wyżyny swych możliwości - i doszłam co się dzieje, otóż taczka z resztką gnoju stała przy ogrodzeniu, a na ogrodzeniu łapki brudne odbite, oczywiście przyuważyć się na gorącym uczynku nie dał, ale taczkę odsunęłam i już cały czas siedzi w środku! Bo ja jestem po pozimowym sprzątaniu gnoju w stajni, teraz wracamy do tradycji, raz  - dwa razy w tygodniu sprzątanie do czysta. Co chciałam jeszcze powiedzieć... a , już mi się przypomniało, jest świetny pomysł na blogu Kamfory o robieniu brykietu z końskiego hmmm... nawozu, ja na pewno kupię brykieciarkę i będę robić! Już nawet sprawdziłam na allegro ile kosztuje taka ręczna brykieciarka - ok. 100zł, i co to ja jeszcze chciałam..., a już wiem nasionka, w tym roku znów będę miała własne warzywa! W zeszłym nie miałam, bo przyjechały do nas konie i cały swój czas i energię poświęciłam tym moim dwóm skarbom. Strasznie mi brakowało własnych warzyw, tego magicznego momentu, kiedy wychodzę do ogrodu z koszem w ręku po własne warzywa do obiadu, jest w tym jakaś magia nie do opisania. Tak więc zbieram już nasiona i niedługo zacznę wysiewać, tylko wreszcie musi ta upragniona wiosna przyjść!

wtorek, 21 lutego 2012

miasto i wieś

Pamiętam jak moja siostra mieszkająca we Włoszech na wsi, mówiła mi, że już nigdzie nie jest tak w pełni szczęśliwa, że będąc we Włoszech tęskni do Polski, a w Polsce tęskni do Włoch. Myślałam wtedy, że rozumiem, bo za każdym razem powracając od niej z wakacji, tęskniłam do następnego wyjazdu, ale teraz wiem, że nie zdawałam sobie sprawy z tego rozdarcia, pomiędzy jednym a drugim. Jestem dzieckiem miasta, lubiącym przesiadywać w kawiarniach i spacerować ulicami starego miasta, oglądać wystawy i chodzić na koncerty do zamku, lubię ruch, przyglądać się ludziom, to wszechobecne życie. Ale lubię też spokój, ciszę, wolność, konie, spacery z psem, samotność, tego miasto mi nie da, to może mi dać tylko wieś. Nie wszystko na wsi jest wspaniałe i nie wszystko w mieście jest cudowne, wszystko ma swoje plusy i minusy, często powtarzam sobie i mężowi, że nie ma w życiu niczego za darmo, że wszystko ma swoją cenę i kwestia jest tylko tego, czy jesteśmy skłonni ją zapłacić. Ceną posiadania zwierząt i radości jaką można z tego czerpać, jest brudna podłoga, zapach nie wszystkim odpowiadający, zniszczenia różnego typu i tak można by wymieniać w nieskończoność, co ma jaką cenę, pytanie tylko czy warto. To rozdarcie w moim przypadku polega na tym, że często gdy pojawiają się problemy zastanawiam się czy to wszystko ma sens i czy naprawdę warto, na razie gdy opadają emocje wychodzi mi na plus, ale czy na koniec życia podsumowując również będę na plusie... Chyba rozwiązaniem tych moich problemów byłby teleport, ale taki nie tylko przenoszący, ale i zmieniający mnie również w jednej chwili - Paulina w gumofilcu wiejska i Paulina w sukience i szpileczkach miejska, cóż pozostaje mi tylko cierpliwie czekać na ten wynalazek.

niedziela, 19 lutego 2012

Paskudna pogoda!

U mnie jest tak wilgotno i szaro, że aż chciałoby się przespać cały dzień, szkoda, że nie można... Kózka, czyli Małe ma się coraz lepiej biega po kuchni reaguje na choć tu i cmokanie, robi siku w ubikacji obok kibelka, jest po prostu słodziutkie, choć nocne wstawanie daje mi w kość!
Teraz minione Walentynki, choć nie obchodzimy ich raczej (chyba z lenistwa), to tym razem, choć przypuszczam, że czystym zbiegiem okoliczności (akurat wpadło Michałkowi w oko i ręce), dostałam prezent od męża i aż się popłakałam (naprawdę!!!) ze szczęścia, i teraz pytanie za 100 pkt, cóż to mogło być takiego...?                    Otóż książka, ale jaka!!! o najpiękniejszych trasach końskich w Polsce! Nawet nie przypuszczałam, że jest ich tak wiele, oczywiście najdłuższy szlak jest u mnie 1800km ścieżki do jazdy konnej! Można z zamówionymi małymi transportami pomiędzy ścieżkami objechać niemalże całą Polskę i to właśnie mi się marzy w przyszłe wakacje.

środa, 15 lutego 2012

koniki

Konie mimo przerwy nie miały wątpliwości co to są kantarki i prowadzenie na nich. Nie polecam kantarków bawełnianych, mimo że miłe w dotyku, to niszczą się bardzo szybko i nie polecam również kantarków ze zbyt cienką tą częścią obrotową, w której karabińczyk jest osadzony, potrafi się zdeformować przez co karabińczyk z niej wypada, lub wręcz pęka.
Zdjęcia podczas ich zabaw jest strasznie ciężko robić, bo gdy mnie zobaczą i usłyszą otwierane okno lub drzwi, to momentalnie przerywają i do mnie lecą, zdjęcia więc są robione przez brudne okna i drzwi, dlatego niewyraźne. Tak przy okazji, to u góry zdjęcia są z wczoraj, a te ze śniegiem są z dziś, tyle u nas napadało!
A teraz o koniach, w poniedziałek jak już wspominałam byłam w mieście, kupić między innymi kantary nowe i już je zacząć zakładać, aby konie całkiem nie zapomniały co to takiego, miały w sumie kilku miesięczna przerwę. W końskim sklepie kupiłam nowe kantarki, dla koników moich nr 2, i tam doszło do rozmowy z pewnym panem "koniarzem", mówię mu że kantarki mają słaby konstrukcyjnie punkt i pękają, on mi na to abym wykastrowała konie, zaczynam mu tłumaczyć, że są za młode i dla ich jak najlepszego rozwoju (dot. tej konkretnej rasy), należy poczekać, tym bardziej, że nie są to konie na sprzedaż, a dla mnie do końca życia, więc chcę zminimalizować błędy. Ten pan mi na to mówi, że to najwyższy czas na kastrację, że na dwulatkach to już się jeździ, tłumaczę mu że to rasa, która pełen rozwój psychofizyczny osiąga między 3 a 5 rokiem życia, a pan mi mówi, że nieprawda, dalej więc mu tłumaczę i mówię o swoich doświadczeniach w układaniu koni, a on mi mówi, że tej rasy nie lubi, że konie są trudne do ułożenia i uparte, mówię mu, że nie ma racji opowiadam fakty z ich układania, opisuję zachowanie, tłumaczę, że układam sama. Po jakimś czasie dotarło do człowieka, że wiem o czym mówię i mam już spore doświadczenie i wiedzę, i mówi ten człowiek do mnie, że on to nie ma czasu na pracę z końmi, że jeśli go koń nie chce posłuchać to siłą osiąga to co chce i nie ważne czy idzie koń na dwóch czy jednej nodze, ważne że ma iść na siłę, bo on chce!!! Powiedzcie sami po co takiemu człowiekowi własne konie, skoro nie ma dla nich czasu, skoro znęca się nad nimi, koń nie chce iść z nim bo się go boi, lub nie rozumie czego on od niego chce, bo nigdy nikt go tego nie nauczył, robienie mu krzywdy w tym momencie wywoła tylko i wyłącznie większy lęk i przerażenie. Nie lepiej pojechać do stadniny i tam pojeździć, lub trzymać w dobrym hotelu z profesjonalną obsługą, skoro i tak nie ma czasu na zajmowanie się końmi, a lubi jak to sam powiedział poczuć wiatr i pęd konia. Przygotowuję moje konie dla mnie i męża do rajdów, wiem że na wyprawy będę jeździć nie na zastraszonej maszynie do jazdy, a na przyjacielu, któremu będę mogła zaufać.

Małe...

Pierwszy poród był dla mnie szokiem, ale to co się stało później przekroczyło wszelkie granice. Nie chcieliśmy aby nasze kozy miały małe, chcieliśmy je rozdajać bez porodu, a tu takie zaskoczenie i to spotkało właśnie nas, osoby zupełnie niedoświadczone w temacie! Teraz przechodzę do sedna, jak wiecie, a jeśli nie to już mówię, nie ma mnie w domu średnio raz, dwa razy w tygodniu, kiedy to jadę do miasta zrobić zakupy i pozałatwiać różne sprawy, nie było mnie w czwartek, gdy miał miejsce pierwszy poród i nie było mnie popołudnie całe w poniedziałek, gdy koza urodziła resztę! Wchodzę jak zwykle po powrocie do zwierząt, a tam kolejne małe, jedno martwe, nawet nie umyte przez matkę, a drugie czyściutkie i żywe, tylko słabe, ponieważ koza matka jest słaba i dostaje zastrzyki z wapna, to na wszelki wypadek zabrałam małe do domu, jest słabe, ale chodzi, wstaje, je jak oszalałe!!! Teraz wiem na pewno, że to pierwsze nie miało szans najmniejszych... Dlaczego taki skomplikowany poród musiał przydarzyć się właśnie nam, ludziom bez żadnego doświadczenia... Tak czy inaczej, Małe żyje!!! i wygląda na to, że żyć będzie!

niedziela, 12 lutego 2012

Kózka umarła wczoraj rano, nie miałam siły od razu tego napisać, choć wiem, że nie miała większych szans (weterynarz tak twierdzi), to i tak jest to przykre, że takie nowe życie nie miało szansy zaistnieć. Pomaganie innym nie tylko zwierzętom jest bardzo kosztowne emocjonalnie, dlatego większość osób nie podejmuje prób, wolą sobie wmówić, że to i tak nic nie da, albo że nie warto, bo tylko cię wyzwą, przyznam, że to bardzo kusząca postawa, choć mam nadzieję, że nigdy jej nie ulegnę. Ile razy słyszałam gdy mówiłam - ta matka nie ma na jedzenie dla dziecka, - zostaw jeszcze cię wyzwie, - daj spokój, pewnie ma, - ty jej dasz, a ona/on przepije. Dziękuję za każdym razem, za siłę, która pozwala mi podejść i zaproponować pomoc, choć to niełatwe, dziękuję za to, że jestem w stanie podnieść zakrwawione zwierze z ulicy i walczyć o jego życie, często ponoszę porażkę, ale wiem jedno - warto, a komu dziękuję ? nie wiem, choć mam wielką nadzieję, że jest w tym wszystkim jakiś sens, choć jaki miało sens powołanie do życia tej maleńkiej kózki, nie wiem, nie znajduję odpowiedzi. Dziękuję Wam wszystkim bardzo, dziękuję, że jesteście, że rozumiecie, i że mam komu zwierzyć się z tego wszystkiego, komuś kto mnie zrozumie, bo tak jak ja kocha zwierzęta i wybrał życie na wsi.

piątek, 10 lutego 2012

...

Nowy kot, nazwaliśmy go Maciuś, bo jakoś z grubymi kotami mi się kojarzy to imię
Arrowek wylizujący kózkę
...i od czego mam zacząć... może od początku, tak więc wróciliśmy wczoraj do domu wieczorem z Piotrkowa, ale nie źle zaczęłam. Na początku powinnam wspomnieć o tym, że moja ukochana koza zaniemogła od jakiegoś czasu i nie wstawała, myślałam, że to kwestia zimna i przeziębienia zaczęłam dawać do oporu ziarno i myślałam, ponieważ miała apetyt i była ożywiona, że samo przejdzie. Wracając do opowieści, wróciliśmy wczoraj, poszłam do zwierząt na noc napoić i nakarmić, do koni, później do kóz, wchodzę, a tam coś leży w rogu, pomyślałam co te cholery tu znów narobiły. Podchodzę, a tam leży maleńka kózka w resztkach błony, bez kontaktu, prawie zamarznięta na śmierć, zarwałam z siebie kurtkę, szalik, owinęłam maleństwo, zaczęłam krzyczeć do Michałka aby mi pomógł, że kózka jest, że prawie zamarzła i ledwo żyje. Michałek wpadł do koziarni, próbowaliśmy przyłożyć ją do kozy aby mleka się napiła, ale zero reakcji, kazałam mężowi zadzwonić do weterynarza, a kózkę zabraliśmy do domu. Była tak lodowata, że nóżek nie mogłam jej rozgrzać własnymi rękoma kilka godzin, obłożyliśmy ją butelkami z gorącą wodą, okryliśmy czym się dało i przed kominek, poleciałam zdoić matkę, a tu małe nie ma odruchu ssania. Dziś Michałek przywiózł mleko dla ludzkich niemowląt i butelkę z apteki, bo tak poradził weterynarz (matka koza ma mało mleka i słabe), małe odrobinkę ssie, choć czasem trzeba na siłę, w nocy co dwie godziny dawałam strzykawką mleko matki. Maleństwo dalej jest strasznie słabe, co jakiś czas próbuje wstawać, ale nie ma siły poderwać się na nóżki, większość czasu śpi. Mam nadzieję, że przeżyje. Jutro jedzie Michałek po odżywki dla matki, sprzedawca kóz nie powiedział nam, że może być w ciąży i pewno sam nie wiedział, bo mówił kiedy można je dopuścić i aby doić i ja głupia doiłam ciężarną kozę, bo nie miałam pojęcia, że jest w ciąży i to na dokładkę moja ukochana koza... Wczoraj w domu pokazałam Arrowkowi kózkę, a on myślał, że to jedzenie!! dostał ślinotoku, złapał ją przednimi zębami aby wyciągnąć spod okrycia, a tak się przy tym ślinił i oblizywał i miał dziki wzrok, taki jak zawsze przy zdobyczy jak wróci z polowania, złapałam go za skórę na karku i odciągnęłam, powiedziałam FE i że niewolno. Zwierzęta chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać, dziś Arrowek wylizał całą kozę z resztek zaschniętego śluzu (ja jej wczoraj nie chciałam męczyć i tylko z grubsza przetarłam) i leżał przy niej i opiekował się nią tak jak kocicami po porodzie, jak to możliwe, że zrozumiał, że to nie posiłek a członek naszej zwierzęcoludzkiej rodziny, nigdy tego nie zrozumiem, jest coś w rasach prymitywnych wyjątkowego i magicznego, mówi się o koniach, że najbardziej lubią święty spokój i dystans taki osobisty bezpieczny, moje konie cały czas za nami łażą, ale nie tylko patrzą, ale i nawiązują ciągły kontakt fizyczny, zaglądają mi w torby z zakupami lub śmieciami jak psy, Michałek od furtki do domu nie może wejść, bo biegną do niego się witać i obwąchują go po powrocie, a najchętniej weszły by z nim do domu. Husky, który rozumie, że zając, sarna, kura, to coś innego niż nasze stado rodzinne, koty, które tak bardzo kocha i teraz ta wylizana maleńka kózka, którą najpierw chciał zjeść... Moje konie dwa dni wcześniej, gdy przysiadłam na drabinie w słońcu z kotami się popieścić, przyszły do mnie spać, choć zawsze robią to w drugim końcu podwórza, tam gdzie są osłonięte ścianą z dwóch stron, musiałam udawać, że też śpię, a zmarzłam przy tym okrutnie, dobrze, że konie krótko podsypiają. Wczoraj wracaliśmy z nowym kotem z Piotrkowa, znajoma z pracy męża powiedziała, że w piwnicy dokarmia kota bezdomnego i czy byśmy go nie wzięli, pojechaliśmy, kot jest tłusty domowy niewykastrowany, a jego mocz śmierdzi tak okropnie, że tego nie da się opisać, więc nawet nie będę próbować, może dlatego ktoś go wyrzucił... na razie jest w domu i cały czas śpi w jednym miejscu, nawet nie wiem czy coś je i pije, bo cała moja uwaga jest skupiona na kózce, wydaje mi się, że z misek nie ubywa... żeby tylko koza przeżyła...

poniedziałek, 6 lutego 2012

"Rozkoszny" Arrowek!

Bywają dni, że mój pies bywa "rozkoszny" i dziś właśnie był taki dzień! Wreszcie miałam chwilę dla siebie i mogłam obić podnóżek (foto zamieszczę na drugim blogu), nastawiłam sobie więc w starym kinie "Czy Lucyna to dziewczyna", oraz "Jadzia" i wzięłam się do mocowania tkaniny, Arrowek cały dzień za mną chodził i nawet na chwilę nie chciał być sam, czy to na podwórzu, czy w domu istne utrapienie, więc jak już się położył w łóżku i miałam chwilę spokoju to byłam przeszczęśliwa. Muszę tu jeszcze dodać, że Arrowek w te dni musi uczestniczyć we wszystkim co robię, a jak usiądę gdzieś na chwilę to momentalnie szczeka na mnie abyśmy coś porobili razem albo choć ja a on się poprzygląda. Tak więc wracając do opowieści, jak już się położył w naszym leżu, to napawałam się świętym spokojem, nagle słyszę, że coś obrywa i pluje, wpadam do sypialni, a ta cholera zżera moje buty Emu, a takie były cieplutkie... właśnie chwilę wcześniej myślałam, że wszystkich muszę do nich zachęcić, bo nawet w mrozy -30 stopniowe na gołą nogę założone grzały niesamowicie, a tu ta świnia jedna zżarła moje buty... Wiedział, że zrobił źle ale jak buta zabrałam, to poleciał za mną go odebrać, później przyniósł oficjalnie drugiego do mnie do salonu na podłogę, gdzie robiłam podnóżek i skoro już się wydało co zrobił, to drugiego postanowił obrobić w towarzystwie - no już nie złość się, choć razem obgryziemy drugiego - to można było wyczytać z jego bezczelnego pyska! Położył mi się na nogach i zaczął obgryzać, ale po jakimś czasie buty mu się znudziły i postanowił zająć się moimi skarpetkami!!!

sobota, 4 lutego 2012

ZAMARZAMY!!!

Dosłownie zamarzamy! Wczoraj do wanny cofnęła się woda z rur!!! ubikacja pełna wody, pralka włączona i piana idzie z uszczelki przy rurce odprowadzającej, myślę szambo przepełnione, dzwonię po szambiarkę, a tu nie dość, że kupa wezwań, to jeszcze wszystkie nieczynne - zepsute i zamarznięte, zarówno te gminne jak i prywatne... ktoś rzucił pomysł, że może odpowietrznik się zapchał. Poszłam za dom, a tu odpowietrznik zamarznięty na pół metra!!! Wzięłam z kotłowni drąg metalowy i próbowałam się przekuć, ale nic z tego, dopiero wrząca woda pomogła, musiałam gotować wodę, wlewać i podkuwać i tak cztery pełne czajniki, pomogło, woda zeszła. Tylko teraz nie wiem czy na koniec nie przebiłam drągiem rury odpływowej, ale to już się okaże jak odmrozi ziemię i będzie można odkopać, wtedy też obłożę je ocieplaczem, rury oczywiście. Mam zdecydowanie dość zimy!!!! Ziemia jest tak zmarznięta, że słychać końskie kopyta, właśnie mąż mi powiedział, że w kotłowni koty nabroiły i mają zakaz tam wchodzenia, zagroziłam, że będą spać w domu, poskutkowało, groźba jest nadal ale dotyczy przyszłej zimy. Koty rzeczywiście wspinają się na instalacje bo tam jest cieplej i coś tam zepsuły, trudno Michałek będzie musiał naprawić - ja wczoraj rury, to on dziś instalację, ale kiedy to się wreszcie skończy, te okropne mrozy, pierwszy raz w życiu w tym roku widziałam koksowniki, w których palił się ogień porozstawiane na ulicach Łodzi...

piątek, 3 lutego 2012

Niezwykłe zjawisko!

Przez to całe zamieszanie w naszym życiu z Daszą, zupełnie zapomniałam spytać czy Wy również wczoraj widzieliście "diamentowy pył"? Ja to niezwykłe zjawisko obserwowałam pierwszy raz w życiu, jest to coś cudownego nie do opisania, jak z bajki. Wygląda to tak, że z nieba naprawdę leci diamentowy pył, delikatny maleńki mieniący się w słońcu jak prawdziwe diamenty, spada z nieba niezwykle powoli i sprawia wrażenie jakby magia roztaczała się dokoła. To niezwykłe zjawisko powstaje przy bardzo niskich temperaturach, gdy chmury są bardzo wysoko, diamentowy pył, to maleńkie kryształki lodu spadające z nieba. Nawet nie próbowałam robić zdjęć, bo byłam pewna, że nie uda mi się uchwycić nie tylko kryształków, ale i niesamowitej atmosfery, która temu towarzyszyła.

Dasza

No i coś Ty narobiła Anetko??? Wysłałaś mi namiary na psy do adopcji, a my już się staramy o Daszę z Fundacji zajmującej się bezdomnymi Huskymi, zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia, jest tak bardzo podobna do naszego Arrowka... Teraz bardzo się denerwuję aby nas zaakceptowano jako nową rodzinę dla Daszy. Teraz muszę opowiedzieć jak to było, kiedy my kupowaliśmy dwa lata temu Arrowka, to był to czysty przypadek, zadzwoniliśmy o Owczarka niemieckiego, a zaproponowano nam Huskiego, mnie się kiedyś dawno Husky śnił, więc uznaliśmy to za przeznaczenie. Okazało się, że są to zupełnie inne psy od całej reszty, niesamowicie łagodne i przyjacielskie, ale i dzikie i jakkolwiek to paradoksalnie brzmi, to tak jest! Teraz jak już jest jeden łobuz, to koniecznie musi być drugi, chcieliśmy małą młodą suczkę, ale po tym jak przejrzałam linki od Anetki nie mogłam uwierzyć, że jest tyle bezpańskich Huskych i postanowiliśmy adoptować z mężem Daszę, to pies, który od wielu miesięcy nie ma prawdziwego domu, a i nawet nie wiadomo czy kiedykolwiek miał, jest to prawdopodobnie 4, może 5 letni pies. To będzie pierwsze nasze świadomie wzięte zwierze już dorosłe, do tej pory bałam się psów i w ogóle zwierząt z "nawykami", dlatego młode konie, ale jest coś w tej Daszy takiego, że muszę ją mieć, bo wiem, że ona tak długo nie miała domu, bo czekała na mnie, ankieta już wypełniona i wysłana, teraz czekamy...

środa, 1 lutego 2012

...zima...

Znalazłam zdjęcie Arrowka jak był malutki, od psiego dziecka to to było widać, że łobuz, jedno oko bursztynowe, drugie błękitne i zawsze udawał groźnego! Tak na marginesie, to tu na zdjęciu jest wyraźnie widać dlaczego Arrow.
Czy wszyscy mają już tak bardzo dość zimy, czy tylko ja? mam wrażenie, że to retoryczne pytanie, choć może się mylę i umykają mi jakoś te uroki okropnego mroziska... Nawet koni nie mam ochoty uczyć nowych rzeczy, ani w ogóle na nic nie mam ochoty. Niby słońce, niby ładnie, ale tak okrutnie zimno!!! a tu straszą mrozem do -30, jak ja to wytrzymam??? Pamiętam jak jeden z chłopów okolicznych parę tygodni temu powiedział nam że idą straszne mrozy, ale mieliśmy ubaw z mężem... Postanowiliśmy dokupić suczkę Husky, a tu ustawa weszła o jakimś zakazie handlu psami nie z hodowli, a my nie chcemy z papierami, a i cena pewnie będzie inna... może ktoś z Was słyszał o małej Husky do "oddania" po kosztach, no bo do sprzedaży nie mogę napisać, bo ponoć nie wolno! Tak czy inaczej z chęcią nabędziemy suczkę malutką, mamy ogromna nadzieję, że owa panna zwiąże naszego uciekiniera z siedliskiem na stałe. Idę palić w piecu, jak ja to lubię....