Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

wtorek, 28 października 2014

Horror z happy endem. Część pierwsza.

Tak, tak. Mieliśmy taki plan, żeby zamienić się z innym hodowcą na młode ogiery. Nasz teraźniejszy ogier, chociaż jest najlepszy, najpiękniejszy, najmądrzejszy i w ogóle, nie będzie przecież krył swoich córek, które już dorastają. Potrzebne obce geny, inna krew, pochodzenie, więc statystyki, księgi stadne studiowane do n-tego pokolenia wstecz. Wyszło nam, że jest tylko jeden TEN. Szkopuł polegał na tym, że koń ów znajdował się małe 769 km na wschód od nas. 
Ale czego się nie robi dla dobra hodowli. Pojechaliśmy obejrzeć. Było to w marcu. Dojazd zajął nam więcej niż googlowe 9 godzin i 14 minut. Jakoś Google nie przewidział, że zatrą nam się hamulce i będziemy musieli szukać warsztatu, i że wszędzie na wschód od Tarnowa autostrada to pojawiała się, to znikała. I że było pełno korków. I że przyjdzie nam nocować w Zamościu, w hotelu pełnym wyjątkowo hałaśliwej i chamskiej młodzieży z narodu wybranego. Którą to młodzież, zabawiającą się na korytarzu głęboko w noc, Nikolas zmuszony był op..dolić po angielsku dość mocno. Jakkolwiek skutecznie. Ogólnie, pechowa jakaś podróż... Jednakże, w końcu dojechaliśmy TAM,  koń był OK, i dogadaliśmy się, że się zamieniamy na ogierki.

I tak od tej pory zbieraliśmy się do wyjazdu, tym razem  z ogierkiem naszym w pierwszą stronę, i z ogierkiem obcym z powrotem. Cóś nam nie szło. Zbieraliśmy się, jak te przysłowiowe sójki za morze. To było za zimno, to za gorąco, to mieliśmy gości, a to sianokosy, a to tamci mieli żniwa, a to to, a to co innego. 
A to wystawa koni. Przed którą przygotowywaliśmy naszą młodzież do wejścia do przyczepy konnej i tym razem zdecydowanie nam nie wyszło. Chociaż niby wiemy, jak to się robi( patrz TU ).
Ale - mało czasu, brak konsekwencji, pewne rutyniarstwo, no i w efekcie  musieliśmy ładować młode damy siłą i przemocą. Natomiast rzeczony ogierek odmówił współpracy całkowicie. Przyczepę obchodził dużym łukiem, ze strachem w oczach. A przecież to on miał do niej wejść i przejechać te setki kilometrów.
Więc przemyśleliśmy sprawę i zaczęliśmy trenować bardziej z głową z naszym Nadziakiem.
Bo on ogólnie ostrożny z natury, więc każde nowe zdarzenie, przedmiot, trzeba mu oswoić. 
Po 3 tygodniach ogierek do przyczepy wchodził jak stary i wychodzić nie chciał. 
No to pojechaliśmy, na początku października. Ja cały czas przeczucia mając, ale starając się ich nie słuchać.
No i w Tarnowie ( tak,w tym pechowym Tarnowie, gdzie za pierwszym razem skończyły żywot nasze hamulce ) złapaliśmy gumę. W kole od przyczepy. W której był koń. Nieładna sytuacja. Nerwy. Zmiana koła. Ale oprócz tego okazało się, że koło krzywe. W dwóch płaszczyznach. Pan ze stacji zawyrokował: ośka krzywa, albo wahacz. 
Panowie z pobliskiego warsztatu wulkanizacyjnego, wszyscy trzej nawaleni jak stodoła, lecz nadal sprawni, zwarci i gotowi, powiedzieli to samo. “I popatrz pani”, rzekli, “widzi pani jak opona ścięta od wewnętrznej strony? Oś krzywa, to oponę ściera. Może się oś złamie. A może wytrzyma. Trzeba jechać powoli.”
Jednakowoż, pocieszyli nas, przecież i na 3 kołach dojedziecie, w najgorszym wypadku. Ale, pomyślałam sobie, my musimy jeszcze wrócić. Te 769 kilometrów. Dali zapasową oponę. Felgę w starym kole wyklepali młotkiem jak wirtuozi. Koń ciągle jeszcze spokojnie stał w przyczepie i żarł siano.
Dojechaliśmy wczesnym wieczorkiem, do domu prawie nad samym Bugiem, gościnnego i ciepłego. Basia i Andrzej przyjęli nas z otwartymi ramionami. Koń spisał się na medal, przestał 12 godzin jazdy z przerwami i przygodami w przyczepie i nawet się nie spocił. Do stajni poszedł na noc, odpocząć, przed wprowadzeniem do obcego stada.

Połowa dnia następnego upłynęła pod hasłem: ”Naprawiamy przyczepę”. Nie dostałam przy tym zawału chyba tylko cudem. Bo jak chłopy określonego typu, z tak zwaną ułańską fantazją, zabierają się do naprawiania czegoś, to przy okazji to coś może skończyć swój żywot. W każdym razie, w pewnym wiejskim obejściu Andrzej, Nikolas i Ireneusz, naprawiali ten wahacz, prz okazji skrzywiwszy dwa, a ułamawszy jeden łom. Kiedy stwierdzili, że tak nie idzie, nawet przy podgrzewaniu, co i tak trochę jest trefne, bo tych tam gumowych kabli i innych drobiazgów popalić naprawdę nie należy, to wymyślili, że nie ma rady, wahacz uciąć trzeba, wyprostować, a po wyprostowaniu przyspawać. Wtedy sobie poszłam, żeby nie dostać tego zawału, i w zaciszu stodoły pomagałam pani Ireneuszowej przebierać fasolę. Z oddali słyszałyśmy różne stękania, trzaski, przekleństwa i okrzyki, ale nic, przebierałyśmy tego Pięknego Jasia i tylko czasem, kiedy jakieś mocniejsze słowo leciało, ciekawe byłyśmy, czy to już koniec naprawy, czy może przyczepy....

cdn.

...kiedyś...