Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

piątek, 31 grudnia 2021

2022

Więc tak.
Życzę Wam, żeby ten nowy rok był:

Zdrowy jak koń,


wyluzowany jak kot,


mądry jak sowa,


świeży, zielony i pachnący jak ogórek.


Niech dobro się odradza jak feniks,

 a pokój niech panuje.


Bądźmy szczęśliwi jak świnki w deszcz.

I rośnijmy pod każdym drzewkiem.





piątek, 24 grudnia 2021

Tak. to już. Prawie, prawie.

Zawsze kiedy mam złożyć życzenia, to mnie zatyka kompletnie i niewiele z tego nie wychodzi. W piśmie też mam problem. 
I teraz też mi nie wychodzi. 
No ale cóż, są gorsze problemy, z którymi się człowiek zmaga, niż nieumiejętność składania życzeń świątecznych.
Przydałoby się, by było milej i serdeczniej pomiędzy bliźnimi.
Chciałoby się po prostu normalności.
Pragnęłoby się zdrowia.

W Te Święta niech się po prostu dobrze dzieje między nami. Spróbujmy.


Interpretację zdjęcia pozostawiam Wam, drodzy czytacze i oglądacze.

niedziela, 5 grudnia 2021

Święte drzewa, jedne z wielu...

 

W Pastelowym Kurniku opisałam pobieżnie, czym zajmowałam się przez ostatnie dwa dni,
ale co to za książka, w której nie ma obrazków. I co to za opowieść bez zdjęć. Nie da się w dzisiejszych czasach.

Tak więc, proszę bardzo, w tym roku z własnych jabłoni, mniej lub bardziej zapuszczonych ( albo lepiej powiedziane, pozostających w stanie nieskrępowanej  i nieprzyciętej wolności ) udało nam się zebrać całkiem sporo jabłek, które zostały przerobione na różne przetwory, a jak zwykle najlepszy jest jabłkowy sok.  Zapasteryzowany i przelany do 5 litrowych butli zapas stoi w piwnicy, a jedna butelunia dyżurna na parapecie ganku. Szklanka w dłoń, za drzwi wyskoczyć, nalać i ucieszyć się.

Po 2 miesiącach trzymania jabłkowego soku w otwartym baniaku przykryty podwójnie złożoną tetrową pieluchą, wyprodukował się zupełnie sam jabłkowy ocet. Śliczny. Pachnący, smakujący, złoty jak  słońce, które drzewa latem zaczarowały w jabłka.



Święte drzewa.

Ostatnie. Jak nie dla koni, to dla sarenek. Też lubią.



Tegoroczny urobek. 66 sztuk.

Z rozpędu wykorzystałam różne późnojesienne owocowe niedobitki.
Octy zdrowotne na bazie jabłkowego będą se musiały jeszcze trochę postać.
Berberys,
rokitnik,
pigwowiec,
dzika róża,
granat.

Przyjemnie się obserwuje, jak kolor wychodzi z owoców i zabarwia ocet. Smak i aromat pewnie też, ale jeszcze nie próbowałam.

A skoro jabłka, to i ciasto. Też nieźle wyszło.

Dziękuję więc naszym jabłoniom.
I innym drzewom.

poniedziałek, 29 listopada 2021

Komunikacja międzygatunkowa.

Opowiem Wam historyjkę.
Otóż, jak wiecie, mamy konie. No powiedzmy. Może jednak konie mają nas. Albo jeszcze inaczej. Zagadnienie kto kogo tu ma i czy w ogóle, jest złożone, ale ja nie o tym chciałam pisać.

No więc te konie. One sobie mieszkają w lecie i jesienią na letnim pastwisku, którego główna część wraz z wodopojem znajduje się u góry. My od naszych koni wiele nie chcemy latem, one od nas też nie, skoro żarcie i picie mają w oddali za górką, to po co miałyby przychodzić na dół. Tak więc motywację do zejścia mają żadną, a ponieważ my ostatnio jacyś jesteśmy starsi, chorzy, skontuzjowani, itp., to na górkę albo jeździmy samochodem,    ( ale czasem samochodem się nie da, chociaż on niby terenowy jest, ale ten teren go pokonuje ), albo zachęcamy zwierzątka do zejścia w dół za pomocą smakołyków różnych czy też lizawki.  Bo jednak warto wiedzieć, czy pogłowie się zgadza, i czy wszystkie stwory mają ciągle po cztery kończyny, po jednej głowie i ogonie. 
Ostatnimi jednak czasy koniowate coś sobie ubzdurały, że na dole im się nie podoba i przychodzić za nic nie chciały. Bały się jakby. Trzeba było udać się na górę osobiście, podpierając się kijkami od nordik łoking, następnie drzeć paszczę, ewentualnie gwizdać, coby przyszły bliżej, a następnie iść z nimi na dół, cały czas zachęcając słownie, aż w końcu hrabiny i księżne z księciuniem raczyły zbiec z górki, z szybkością światła wciągnąć marchew i galopem uciec na górę.  A czasem w połowie drogi zawrócić i polecieć z powrotem. Odwaliło zwierzątkom. No cóż, zdarza się. Przyznam szczerze, że z tym moim kolanem bez wiązadła, łażenie po naszych górach nie jest specjalnie bezpieczne. Unikam więc ostatnio, jak tylko mogę. Jednak konie za nikim innym nie pójdą. 
A tu czas przenosin na pastwisko zimowe się zaczął zbliżać. Z Latającym postudiowaliśmy prognozę, wypadło nam, że w piątek 26.11 trzeba będzie przeprowadzić zwierzątka na pastwisko przystajenne. Zanim śniegi spadną. Pogodziłam się z faktem, że trzeba będzie pokuśtykać po te osły, zleźć z nimi na dół, modląc się do Wielkiej Klaczy Wszystkich Klaczy by stado od bramy nie poleciało z powrotem na górę.

W piątek rano wstaję więc, przez okno wyglądam, i cóż to ja widzę. Konie stoją prze dolnej bramie. Cud mniemany. A ja akurat muszę do miasta gminnego samochodem pojechać. No cóż, myślę sobie, pech jak zwykle, kiedy wrócę, śladu po nich nie będzie.
Z miasta gminnego wróciłam, z asfaltu skręciłam na naszą gruntówkę. Oczom własnym nie wierzę. One tam ciągle stoją. Przy tej bramie, na tym pastwisku dolnym, które je takim przerażeniem napawało przez ostatnie tygodnie. No to im grzecznie mówię, wystawiając głowę przez okno, że już lecę po linki, coby ich przejście zabezpieczyć, i zaraz będę z powrotem. 
Wróciłam z tymi linkami i z bacikiem, zrobiłam im przejście z jednego pastwiska na drugie, otwarłam bramy. Przeszły grzecznie. Bramy zamknęłam. Powietrze z płuc wypuściłam.
I niech mi ktoś powie, że telepatia nie istnieje. Batem pogonię.

Tutaj konie zanęcone marchwią na dole. Przez chwilkę.

"Odwal się od naszej marchwi!"
"Ja? Ja tylko sobie przechodzę obok."

"Na żartach się nie znają w ogóle."

"Ty, Oczar, czy twoja stara też tyko myśli o żarciu?"
"Nooo... Niestety. Żadnych ideałów. Materializm."

...."Filozofem zostanę. Mądrością was jeszcze zadziwię, marchwiojady..."



A tu już zima.






Na pastwisku za stajnią.


"Nic nam nie przyniosłaś?
To po co tu przyszłaś?"

A kocica zaprzyjaźniła się z jedyną myszą, którą powinna zeksterminować. Tą, co to wlazła do piwnicy i obżera mi kartofle, marchewki i pasternaki w skrzynkach.  Odmawia wykonania kociego obowiązku i upolowania gryzonia. Co do innych zwierzów oporów nie ma. Ostatnio przyozdobiła nam wycieraczkę częściami łasicy.
I to by było na tyle o komunikacji między gatunkami.

niedziela, 7 listopada 2021

Póki jeszcze wiszą.

Liście.
Na drzewach.
Żadnych tam aluzji i czytania pomiędzy wierszami.
Miłe obrazki tu zaprezentujmy, 
poza kadrem dyskretnie rzygając z obrzydzenia z powodów rzeczywistości polityczno -społeczno - ekonomicznej i innej.

"Ale polska wieś wesoła, ale polska wieś spokojna. "
Wyspiański puszcza oko.


Koniowate mają się dobrze. Wciągają trawę aż świszczy. Sierścią zimową niektóre już porosły, a tłuszczem wszystkie. Zima idzie czy jak? Na zdjęciu powyżej biegnie do mnie nasza ciekawska Muszelka.


Chociaż z tą zimą to nie za bardzo, bo dlaczego w listopadzie zakwitły krokusy? To naprawdę nie jest zimowit tylko zwykły krokus.


Kocizna również się zadziwiła wiosennym kwieciem jesienną porą. Kontempluje zagadki natury. 
Ale i ona systematycznie tłuszczem i futrem obrasta.



Tu mamy jedno z najpiękniejszych miejsc w naszej wiosce. Tajemnicza aleja lipowa.
Stwierdziłam, że trzeba dokumentować, bo czasem raz dwa trzy hop siup - i nie ma czegoś pięknego. Ilu interesujących miejsc, budynków, drzew nie sfotografowałam, bo odkładałam na później, a później to ktoś wyciął, zburzył, zniszczył...

Poniżej cudne jesienne kolory.




Warzywa kapustne rosną i rosną a my je sobie ku zdrowotności konsumujemy.



Sąsiad ( za naszą zgodą oczywiście ) wypasa swoje krowy na naszej łące. Jakie to są piękne zwierzęta. A te oczy! Te rzęsy! I te groźne, oraz zaciekawione spojrzenia. Ja tam nie mogłabym hodować bydła. Nie dałabym chyba rady sprzedawać swoich własnych zwierzątków co roku do rzeźni. Ale nigdy nic nie wiadomo. Jak to mówiła pewna moja koleżanka wrażliwa na hipokryzję wrażliwego człowieka współczesnego; "Jak jesz mięso to znaczy że je zabijasz. Więc powinnaś też w rzeczywistości potrafić je zabić."



Odbyliśmy przechadzkę pełną zadumy i melancholii dnia 1 listopada wieczorem.


Po wichurach spadły liście z krzoków i się okazało, że dnia 6.11. zbiera się u nas porzeczki prosto z krzaka. Smaczne i dojrzałe.

I jeszcze trochę kolorów jesieni, zanim zbrązowieją, zszarzeją i odlecą z wiatrem na północny wschód. Bo tak to u nas zazwyczaj wieje.




Musieliśmy też wybrać się w podróż służbową na północ.
Wzdłuż trasy trafił się kompleks pałacowy w Bieczu. Bardzo piękne miejsce, jednakowoż w nienajlepszym stanie.
TU link do informacji na temat.




I tak to czas płynie, dzieje się, co ma się dziać.
Pozdrawiam Was wszystkich i życzę Wam spokojnego przejścia z jesieni w zimę.


sobota, 2 października 2021

Złoto i pomarańczowo.

Gdyby nie niezbyt sprawne kolano, na które trzeba uważać, i go nie obciążać, i nie klękać, i nie kucać, i ogólnie uważać, i oczywiście gdyby nie chemoterapia Latającego, ze wszystkimi bardzo nieprzyjemnymi skutkami ubocznymi, to byłaby to bardzo piękna jesień. 
Właściwie nadal jest, choć oglądana, a nie przepracowana do końca sił, co może i ma swoje zalety. Człowiek w końcu sobie w tym głupim łbie zakarbuje, że rzeczywistość da sobie radę i bez niego. Trawa skoszona później  też jest ładna. I trawa nie koszona wcale też jest ładna. Marchewka wyrośnie i wśród chwastów, a ziemniaki poradzą sobie same ze ślimakami. Kontrola wszystkiego dookoła doprawdy nie jest konieczna.


Wiem, że to nieskromne tak się cieszyć i podziwiać własny ogród, ale naprawdę pięknie wygląda.

Plony.

Pamiętacie, dobre ludzie, jak się podniecałam fioletową pscółką w Dreźnie?
Otóż i u nas się pojawiła i sobie żeruje na aksamitkach rozpierzchłych.

A dupsko ma tak ciężkie, że zamiast przelatywać z kwiatka na kwiatek, woli przełazić powoli.

Ale jak już leci, to huczy nie gorzej niż szerszeń, a właściwie jeszcze głośniej.

Śliczna.

Motylki, których dziesiątki siedziały na aksamitkach, zachowywały rozsądną odległość od pscółki.

 
Nie zważyłam tych potworów, ale jeden starczył na obiad dla czterech osób i jeszcze zostało.
Oto jest siła i moc końskiej kupy. Przeżutej i przetrawionej przez kalifornijskie dżdżownice.
Przeleżałej przez lat parę na płycie obornikowej. Wyrosły też potwory buraki. Ale nie pasują
mi kolorystycznie.

Kukurydza zadziwiła głębią smaku, wydawało mi się, że za kukurydzą nie przepadam,
a tu się okazało, że nie przepadam za kukurydzą ze sklepu.

Gdyby to był tytoń zwykły, a nie ozdobny, to byśmy se mogli ususzyć i palić bez akcyzy,
tyle go wyrosło.  Kiedyś, parę lat temu,  kupiłam sobie nasiona, bo kręciły mnie zielone kwiaty
i wysiałam do doniczuś, po zimnych ogrodnikach posadziłam w gruncie
i od tej pory sam se ten tytoń radzi w ogrodzie.
A ja tylko ewentualnie przesadzam lub wyrywam.

A kunie nas porzuciły. Otwarliśmy im górne pastwisko i już w ogóle nie chcą przychodzić na dół. Tylko żrą trawę górną bez przerwy. Jeździmy do nich samochodem. Bo kolano. Bo brak energii.


Która to pora roku miała być niby?
Jesienna sasanka?