Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

wtorek, 30 października 2012

A jednak Wielka Miłość!!!

Są takie momenty w życiu, kiedy uświadamiamy sobie coś tak dogłębnie, coś co tak naprawdę krążyło gdzieś na obrzeżach świadomości, ale nie było tak jaskrawo widoczne. Pasia!!!

Dzisiejszego wpisu miało w ogóle nie być, tak wiele myśli kołatało mi się w głowie, tak nie do końca jasnych, odczuć właściwie. Poczytywałam blogi, Tupajka pisała o perfekcyjnej pani domu, mi w rogu zwiesza się pajęczyna i to nie w jednym, okna poplute przez koty, tak, że wzrok trzeba wysilić aby coś dojrzeć, mam w domu sparaliżowanego kotka, który się posikuje i posrywa również - to nawet brzmi nieestetycznie, a jak nieestetycznie pachnie... biegam między kotłownią, stajnią a domem gotując dla zwierząt i dla nas, czasem w kaloszach zapędzę się do kuchni, więc moja podłoga obrazem perfekcyjnej czystości nie jest, ale za to od ostatniej książki, którą opisywałam, przeczytałam kolejne trzy, dwie nie warte wspomnienia, ale trzecia! ha! "Paskuda" Magdaleny Kozak, to bardzo ważne bo we wpisie będzie nawiązanie do niej;)
Tak więc w dupie mam perfekcyjny porządek, najważniejsze, że chlewu nie ma zupełnego, no i małżonek tolerancyjny mi się trafił, cóż mogłoby być porządnie perfekcyjnie, ale nie byłoby czytania, dobrego jedzenia, zabawy z moimi zwierzętami i blogowania by nie było! Powiem więcej, mam w dupie perfekcyjny domek! No to takiej mnie nie znaliście. I nie czarujmy się, większości z nas nie stać na wszystko i na idealnie wyglądający domek i na idealne życie, niestety z czegoś trzeba zrezygnować, aby mieć coś. Nie mamy blahodachówki i wielu innych fajnych rzeczy, ale za to jeździmy regularnie do teatru, nie odmawiamy sobie książek i dobrego jedzenia, czasem w restauracji i to dobrej i to samo tyczy się perfekcyjnie czystego domku, taki jest niemożliwy ze zwierzętami i na wsi I DOBRZE! bo nie na tym życie polega!

A teraz o Pasi:)
Sprowadzałam dziś konie z pastwiska do stajni, a że sprowadzam dwa na raz , to nie zawsze jest jak manewrować uwiązami i furtkę zamykać, a że Arrowek jest na lince, a Pasia była z kotami na strychu, to sobie pomyślałam, że na klucz nie będę zamykać. Pech chciał, że Arrowek ma linkę dziesięciometrową i wszędzie może pójść, no i poszedł i otworzył wspomniana furtkę. Kolejny pech chciał, że Pasia zeszła ze strychu i kątem oka widziałam jak leci do Arrowka. Dżygit zatrzymał się przy wiadrze z wodą, więc dłużej to trwało, bo najpierw musiałam wprowadzić Lisiaka i wrócić po Dżygita. W międzyczasie oczywiście Pasia uciekła, zamknęłam więc konie już im nawet kantarów nie zdejmowałam, tylko pognałam za psem, oczywiście podczas tego biegu dystans się nieubłagalnie zwiększał i zwiększał, krzyczałam za nią, ale to jak to u huskych bywa nic oczywiście nie dało, nawet te nie w pełni rasowe są głuche na wołanie gdy widzą przestrzeń. Wiele z Pasią przeszłyśmy, stoczyłyśmy walkę, taką prawdziwą byłyśmy po niej obie poranione, ja wygrałam. Muszę tu powiedzieć, że mam niemodne metody wychowawcze, dla mnie naturalne oznacza zgodne ze zwierzęcą naturą, w każdym razie przeszłyśmy wiele, ale od czasu walki hierarchia była jasno ustalona i nie było między nami zgrzytów żadnych, ale nawet nie przypuszczałam, że tak ją kocham. Wracałam do domu, bo nie było sensu dalej biec, od czasu do czasu odwracajac się i jeszcze nawołując, ale bez wielkiej nadziei i myślałam sobie - jest taka agresywna, żeby tylko nikogo nie pogryzła, żeby sąd mi nie kazał jej uśpić jak coś zmajstruje, żeby mi pod samochód nie wpadła, no i żeby wróciła, bo ja ją już przecież bardzo kocham... Jak do nas przyszła, to nie była radosnym psem, Michałka pierwszego dnia złapała zębami za twarz, później na mnie się rzuciła i złapała za ramię, to wtedy postanowiłam z nią zawalczyć, a teraz to taki radosny pies, ciągle macha ogonem, nie oczekuje już reakcji ze strachem w oczach, bo zasady są jasne i wie, że nie będzie nigdy bita, to już jest mój pies. Odwróciłam się kolejny raz aby zawołać, już prawie było całkowicie ciemno, patrzę, a ona biegnie szczęśliwa, ogon chce się jej urwać i wraca ze mną do domu, wyściskałam ją strasznie i zrozumiałam jak ważna stała się dla mnie i jak bardzo ją kocham, a ona mnie, bo wróciła.
A teraz dlaczego Pasia, bo właściwie Asia. Nazwaliśmy ją Zoe jak pamiętacie, bo nie wiedzieliśmy jak ma na imię, ponieważ ładnie reagowała, to mimo iż później dowiedzieliśmy się, że ma na imię Ajsza, postanowiliśmy pozostać przy Zoe. Przyjechała moja siostra w odwiedziny i nie wiem nawet dlaczego, ale zaczęła do niej mówić Ajsza i powiedziała, że ona reaguje na to jej stare imię z radością. Siostra moja wyjechała, a ja kiedyś leżąc z nią na podłodze i pieszcząc ją mówiłam do niej czule Ajsza, Ajszunia, Asiunia, Asia i ona jak słyszała to Asia, to dostawała radosnego szału. Po powrocie Michałka, mówię do niego - ty patrz jak ona reaguje na Asia, jaką radość okazuje. Stanęło na tym, że ponieważ na Asia reaguje wyjątkową radością, to już tak zostanie, no bo właściwie to sama sobie to imię wybrała, więc jest Asia, a dlaczego PaAsia, bo "Paskuda"", to książka o księżniczce rycerzach i smoku, jest właściwie pastiszem, na wszystkie opowieści o księżniczkach i rycerzach, jest przezabawna i prześmieszna. Jest tam smoczyca Paskuda, czyli Pasia, która pożera wszystkich rycerzy i jest ukochanym zwierzątkiem księżniczki, która ją drapie za uszami i czule do niej mówi. Dawno się tak dobrze nie bawiłam podczas czytania książki polecam Wam wszystkim serdecznie, bo to kupa śmiechu, a smoczyca z jej wrednym charakterkiem i spojrzeniem jest wypisz, wymaluj jak moja Asia, czyli Pasia.

I jeszcze tak na koniec, wszystko ma swoją cenę, tego nauczyło mnie życie, ale niektóre rzeczy są warte swojej ceny, nawet jeśli jest ona wysoka. Ceną życia na wsi ze zwierzętami, jest praca i to ciężka często, ceną posiadania zwierząt gdziekolwiek mieszkamy, jest obowiązek, koszty materialne i niedostępność innych rzeczy ze względu na ograniczenia wynikające z tytułu posiadania zwierząt, ceną małżeństwa jest utrata wolności, i tak można by mnożyć, ale warto jest płacić połamanymi paznokciami za odrestaurowany fotel, jakkolwiek koleżanka z miasta nie miałaby długich i pomalowanych, nigdy nie zazna tej przyjemności patrzenia na efekt ciężkiej pracy, My wszyscy musimy pamiętać, że wszystko ma swoją cenę i że warto ją płacić. I jeszcze powinniśmy być bardziej Wilkami niż Małpami i żyć teraźniejszością, bo tylko wtedy jesteśmy w stanie żyć naprawdę i przeżywać daną chwilę intensywnie tak jak wilk, nieskażony przeszłością i nie obarczony tak bardzo przyszłością,żyje tu i teraz. To oczywiście nawiązanie do "Filozofa i wilka", ale bardzo staram się o tym pamiętać.

sobota, 27 października 2012

Prawo własności a myśliwi...

Około południa moje psy bardzo się rozszczekały, wyglądam przez okno, a tu na moje pastwiska w odległości ok. 20 metrów od domu idzie grupa siedmiu mężczyzn, wyskoczyłam więc z domu i wołam, że to teren prywatny i co tutaj robią - żadnej reakcji... Wołam więc dalej, a oni już nawet nie patrzą w moją stronę, tylko śmieją się na te moje krzyki i złości. Złościłam się strasznie, byłam sfrustrowana brakiem jakiejkolwiek reakcji, w pewnym momencie usłyszałam na moją groźbę wezwania policji, żebym sobie dzwoniła, to wreszcie coś się zacznie dziać i będzie wesoło. Zadzwoniliśmy. Nie miałam pojęcia kim są, dlaczego nie reagują, dlaczego są tacy pewni swego, dlaczego gwałcą moją własność i śmieją się z tego. Byłam tak zdenerwowana i w sumie przestraszona, że nie mogłam zebrać myśli aby zrozumieć, to co się stało. Ziemia, moja ziemia, za którą zapłaciłam ogromne pieniądze jak za działkę budowlaną, tak bardzo jej pragnęłam, tak bardzo potrzebowaliśmy poczucia bezpieczeństwa, a tu ktoś wchodzi na to moje poczucie bezpieczeństwa i własności i śmieje się ze mnie, z moich uczuć i moich praw. Nie mogłam zrozumieć dlaczego i co się dzieje, czułam się w trakcie tego przemarszu bezsilna i bezbronna. Dopiero policjant, do którego się dodzwoniliśmy, zasugerował, że mogą to być myśliwi, ale ja dalej nie rozumiałam jakim prawem na mojej ziemi czuli się tak bezkarnie, na ziemi, która tak wiele wyrzeczeń nas kosztowała, tyle trudu, nerwów, starań, pieniędzy...
Teraz już wiem. Zapoznałam się z przepisami dotyczącymi łowiectwa, myśliwy ma prawo wkroczyć na mój teren, strzelać na nim, bez pytania mnie o zgodę, ma prawo zabijać zwierzynę łowną, sarny, zające, dziki, ptactwo. Nikt mnie nie zapyta o zgodę, nikt nie będzie się liczyć z moimi uczuciami, będę musiała patrzeć jak na mojej ziemi są mordowane bezbronne, przerażone zwierzęta i nic nie będę mogła z tym zrobić. Wystawiałam karmnik dla saren i zająców zimą, jeśli przyjdą z przyzwyczajenia w poczuciu bezpieczeństwa podratować się zimą, to być może je ktoś zabije na moich oczach, a ja nie będę miała prawa nic zrobić. Czy to jest normalne, czy tak powinno być i czym jest de facto polowanie i kim jest myśliwy? Zając, sarna, dzik, nie mają najmniejszych szans w obliczu broni palnej, to wyrok śmierci wykonywany na nich z najnikczemniejszych możliwych pobudek - dla sportu, dla zabawy. Jak życie my ludzie traktujemy instrumentalnie, jak nie szanujemy go, już nam nie wystarcza przemysł hodowli "mięsa", musimy jeszcze mordować dla zabawy. A co jest zabawnego w patrzeniu na moment śmierci, co jest zabawnego w odbieraniu życia, przecież sport się uprawia dla zabawy, rywalizacji także, ale z kim ... Jeśli ktoś mający rzeźnię, chciałby jej nie ogrodzić i zabijać zwierzęta na otwartym placu, to byłoby to pogwałceniem praw innych ludzi do nie oglądania takich okrucieństw, a ja na mojej ziemi muszę pozwolić na mordowanie zwierząt, bo tak stanowi prawo w tym kraju, a jeśli w pobliżu pojawi się pies lub kot wyglądający na bezpańskiego, to i jego myśliwy zabije na moich oczach i mojej ziemi, 
Mogę się jednak bronić i ogrodzić teren, wtedy myśliwy nie będzie miał prawa wstępu, to będzie priorytetem dla mnie, ale czy o to chodziło. Już nie będą sarny podchodzić ufnie pod dom w poszukiwaniu jabłek i siana, już nigdy nie zobaczę takiego widoku. Tak bardzo jest mi przykro...

Nasza pierwsza zima, przychodziło całe stado na jabłka i siano,
wystawialiśmy też wiadro z marchewką i mieliśmy ogromną radość z obserwowania ich, a przychodziły regularnie
P.S. Przepraszam Agniechę, że napisałam zaraz po jej wpisie i wszystkich zachęcam do przeczytania jej świeżego wpisu:) zamieściła świetne zdjęcia:)

Trochę za prędko.

pod górkę

Obudziłam się rano, a tu biało. Zgodnie z prognozami pogody, więc nie było zaskoczenia. Chociaż, na drodze ani śladu samochodów, wszyscy opony letnie mają i czekają pewnie do poniedziałku, żeby śnieg stopniał. A w międzyczasie - cisza, tylko wiatr szumi, gałęzie stukają w okna, i pada, i pada.... Jakby już nie miało przestać.  Napaliłam więc w piecokozie, żeby ogień odstraszał złe duchy, wyciągnęłam z kąta strąki fasoli, którą trzeba w końcu wyłuskać - łatwiej mi to idzie, przyznam się, niż czytanie "Traktatu o łuskaniu fasoli"... Na szczęście porady techniczne były na samym początku, więc się przydała literatura piękna do czegoś. Łuskam więc tę fasolę z poczucia obowiązku, przerywając co 5 minut, bo to takie nudne, przyniosłam sobie z góry "Opis obyczajów za panowania Augusta III", rozdziały o żarciu i ochlejstwie, jakże miłe gdy na dworze mróz i wietrzysko, poczytać sobie, co to się jadało i piło w naszym kraju w dawnych, dobrych czasach. Chociaż Kitowicz marudzi, że dobre czasy były wcześniej. Więc już sama nie wiem...No, to część fasoli wyłuskawszy, trzeba było wypuścić się na dwór, konie jakoś nie schodzą z góry, więc paranoja się włącza, że uciekły.
na górce
tam stoją, na horyzoncie
profesjonalny sprzęt w akcji

Poszłam sprawdzić, zabierając ze sobą profesjonalny sprzęt. Konie znalazły się u góry pod lasem, stojąc w zwartej grupie zadami do wiatru, przysypiając. No to im nie przeszkadzając poszłam do domu, po drodze wykonując czynności niezbędne profesjonalnym sprzętem. Przemokłam, zmarzałam, ale było fajnie. Chyba się wezmę za łuskanie fasoli albo co...

środa, 24 października 2012

Ocet i koń.

konie czekają na mnie przy bramie

Tu Agniecha. Paulina utyskuje, że pisać mam więcej na blogu, no to się staram. Mrówka ( źróbka ) okulała jakiś czas temu, nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, bo źrebaki co i rusz na coś wpadną, jak to źrebaki. No, ale skoro się jej nie polepszyło, zawołaliśmy naszą kowalkę. Jako że problem był ewidentnie z kopytem prawym przednim. W pojedynkę źrebakowi nienauczonemu trudno nawet obejrzeć kopyto, a co dopiero oczyścić czy przyciąć. Bardzo szybko ucieka na 3 nogach, jakkolwiek równie szybko wraca, bo ciekawość go dręczy, co też ten człowiek wymyśla. Parę dni wcześniej założyłam Mrówce kantar ( co uważam za osobisty sukces, bo to też nie jest łatwe ), następnie stwierdziłam, że trzeba ją jednak przyzwyczaić do kopystki, bo inaczej z kowalką będzie rodeo. Co też nie byłoby problemem, jako że kowalka jest fanką western oraz natural, więc byśmy se poradziły. No dobra, wyczyściłam źróbce kopyta ze dwa razy z zaskoczenia, kiedy leżała odpoczywając. Potem już nie było takiego szoku na stojąco. Kowalka Anet przyjechała, obejrzała kopyto, stwierdziła nieprawidłowości, przycięła , przeszlifowała i, tu wracam do tytułu posta, kazała raz dziennie smarować octem. No i się okazało, że to jest bardzo trudne, bo konie moje ocet chętnie piją, i bardzo nie chcą pozwolić na marnowanie takiego smacznego napoju w celu odkażania kopyt. Czy ktoś z Was spotkał się z podobnym zachowaniem? Nadmieniam, że ocet jest winny, więc możliwe że to po prosu pijusy i tyle.
Mrówka

Mrówka w zbliżeniu

poniedziałek, 22 października 2012

Jesień i ludzka podłość!

Spalskie lasy są przepiękne,
są pokryte całe dywanem z liści
Ponieważ na wczoraj zapowiadano ostatni piękny dzień i ciepły, to wybraliśmy się do Spały naszej ukochanej, na spacer i kolację z naszymi psami. Jest tam taka fajna restauracja, w której ogródku można zjeść będąc z psami, jedzenie dobre, atmosfera miła, a właściciel to dobry i wrażliwy człowiek. Ale po kolei. Zapowiadała się piękna i rodzinna niedziela, my, z nami nasze ukochane psy, ogródki przy restauracji  otwarte, dodatkowo wcześniej był tam Hubertus, o czym nie wiedzieliśmy, ale dzięki temu było jeszcze targowisko z rękodziełem i starociami, więc szczęśliwi postanowiliśmy zostawić psy w aucie przejść szybko po targowisku, a następnie już z psami na spacer i kolację. Spacer był udany suka nasza wytarzała się w jakiejś padlinie, więc była przeszczęśliwa, my głodni i zadowoleni,  że tak bardzo nie śmierdzi jednak jak by na to wskazywał szał tarzania w jaki wpadła. No więc na kolację wracamy do miasteczka, kierujemy się do restauracji, a tu przed samym stolikiem biegną na nas dwa ogromne psy skundlone owczarki, ale wielkie, i zaczynają walkę z moim Arrowkiem. Arrowek jest psem łagodnym, który zawsze ustępuje, dopiero przyparty do muru zaczyna wściekle atakować, nigdy sam nie zaczyna, woli odpuścić, suka zaczęła tez atakować, mnie przewróciły, zaczęliśmy odciągać te obce psy i wołać właściciela, odważyliśmy się je straszyć i dotykać, bo było dość jasne, że agresje wykazują tylko w stosunku do Arrowka, chyba chodziło o zapach, uderzałam końcówką smyczy aby odwrócić ich uwagę i aby się już więcej nie szczopiły, Michałek złapał tego ogromnego i zaczął go odciągać, ja się darłam o właściciela, wypadła na te krzyki kelnerka i zaczęła pomagać Michałkowi odciągać je ode mnie i moich psów. Pobiegłam do auta z psami, w międzyczasie napadliśmy na tą kelnerkę myśląc, że to jej psy, psy oczywiście pobiegły za nami do auta, kelnerka powiedziała, że one nie mają właściciela. Wyobraźcie sobie, dwa wielkie, potężne psy, miasteczko pełne turystów z dziećmi i psami... Nie zastanawiając się, gdy już nasze były bezpieczne, zamknięte w aucie wróciliśmy z tymi dużymi psami do restauracji ustalić jak mogło dojść do sytuacji, że w centrum miasteczka napchanego ludźmi biegają  sobie dwa piękne psy i stanowią zagrożenie dla wszystkich również dla siebie. Psy szły grzecznie za nami jak nasze, okazały się być nie tylko wielkie i piękne, ale i słodkie i miłe, w restauracji powiedziano nam, że od rana biegają po okolicy i że ktoś je musiał tu porzucić, a w ogóle to nie pierwszy taki przypadek, nie będę już opisywać przeprawy z policją, w każdym razie postanowiliśmy zająć się tą sytuacją i rozwiązać problem psów. Poradzono nam porozmawiać z właścicielem restauracji, który okazał się być bardzo kulturalnym i miłym panem, sam już ma jeśli dobrze pamiętam siedem przygarniętych psów, a i tak rozważał zajęcie się tymi, syn ukrócił jednak jego zapał. Stanęło na tym, że zadzwoniliśmy do wójta Spały aby pomógł rozwiązać problem, obiecał zająć się sytuacją, a miły właściciel restauracji zaopiekować do tego czasu, tak więc po krótkiej kawie mogliśmy wrócić do domu, dziś zadzwonimy wieczorem spytać jak sprawa się zakończyła, ja jestem troszkę poobijana, ale na szczęście psy moje są całe. Czy ogrom ludzkiej podłości mieści Wam się w głowie, bo mnie nie.

niedziela, 21 października 2012

Żal.....


To od Agniechy. Dzisiaj nie o koniach i krótko. Przemysław Gintrowski umarł. Chciałoby się powyć do księżyca, ale po co....  Przecież to niczego nie zmieni.    http://www.youtube.com/watch?v=5ADwzz-w68I

czwartek, 18 października 2012

"Filozof i Wilk" Marka Rowlandsa

Wczoraj skończyłam czytać książkę, o której już wspominałam, i którą postaram się przybliżyć. Dlaczego? Bo niewiele jest takich pozycji, które naprawdę warto zachować na półce i w sercu. Bardzo dużo czytam, ale co tu dużo mówić, większość książek nadaje się po przeczytaniu do rozdania znajomym i to niezbyt lubianym, lub na rozpałkę w piecu. Książka ta stała się może tym bliższa memu sercu, gdyż wiele jej momentów i prawd w niej zawartych pokrywa się z moimi, doświadczeniami jak i przeżyciami. Choć jest to książka napisana przez profesora filozofii, czyta się ją z pełnym zrozumieniem, gdyż autor posługuje się językiem popularnym, dość zbliżonym do naszego prof. Leszka Kołakowskiego, którego książki również  bardzo wysoko cenię. Książka choć częściej czyta się ją z uśmiechem na twarzy, lub skupieniem tam gdzie autor puszcza wodze swoich filozoficznych przemyśleń, nie jest pozbawiona momentów okrutnych i tragicznych, to sprawia, że staje się autentyczna i zapada głęboko w świadomość. Choć jej autor Mark Rowlands mówi, że nie można jej nazwać autobiografią, bo nie spełnia kanonu biografii, to jest to biografia, a właściwie wycinek ściśle powiązany z czasoprzestrzenią w jego życiu wypełnioną przez wilka. Jego ukochany wilk czystej krwi, którego kupuje w pierwszych latach pracy i który mu towarzysz przez jedenaście następnych, wywraca jego świat do góry nogami, ale on się na to godzi i otwiera na wszystko co może mu dać ta niesamowita relacja między człowiekiem i wilkiem. Brenin jest silny, wielki, niszczycielski i inteligentny, jest wilkiem i uosabia szlachetność w naszym świecie, z drugiej strony Rowlands stawia człowieka - małpę, ze wszystkimi jej wadami i zaletami, nie byłam w stanie oprzeć się wrażeniu, jak jesteśmy niedoskonali i bezmyślni w swojej małpiej inteligencji, choć pierwsze przebłyski takich refleksji pojawiały się w moim życiu na spacerach z moim psem Biżu i niech nikogo nie zwiedzie imię, to był kundel owczarka niemieckiego, ale wielki i agresywny, choć tylko dla obcych, domownicy mogli mu kość wyciągnąć z gardła i zrobić z nim wszystko co chcieli. Biżu na przykład gdy szedł na spacer był bardzo grzeczny do momentu gdy ktoś się odezwał i powiedział dzień dobry, wtedy zaczynał warczeć okropnie i wszyscy uciekali, nie można po prostu było nam przeszkadzać na spacerze, to był jego czas! Miał trzy lata gdy zmarł na nowotwór rozsiany i był miłością mojego życia, mieszkał w bloku, a był wielki i zawsze gdy słyszę jak ludzie mówią, że takich dużych psów nie powinno się hodować w bloku, to myślę bzdura!!! Mój pies był szczęśliwy, pojawił się w naszym życiu, aby nas wszystkich zmienić, mój tata nauczył się uzewnętrzniać uczucia, ja cenić w życiu to co najważniejsze. Rano bardzo wcześnie przed pracą wychodziła z nim mama na spacer na łąki, wokół stawu, trwało to jakieś dwie godziny, w południe wychodził tata na krótko, po obiedzie szłam ja na kilka godzin na łąki i to było wielkie szczęście dla mnie i dla Biżu, wieczorem znów tata, a w nocy przed snem ja. Bardzo lubiłam te nocne spacery, choć już krótkie, czułam się bezpiecznie z moim psem gdy warczał pokazywał nie tylko zęby, ale i dziąsła całe, troszkę przesadzał, ale o ile dobrze pamiętam nikogo nie ugryzł. Dlaczego piszę o sobie zamiast o książce, bo wszystko mi ona przypomniała, Brenin z książki również zmarł na nowotwór, choć ja mam poczucie, że spaprałam ostatnie chwile Biżu, tak bardzo po pierwszej operacji mnie prosił aby pójść na łąki nad staw, a ja nie poszłam bo chciałam oszczędzać jego siły na drugą operację, która go czekała, nie wybudził już się po niej, przywieźliśmy go do domu położyliśmy na kocu, a on po jakimś czasie przestał oddychać i już nigdy nie poszedł na te swoje ukochane łąki.
Książka sprawiła, że wszystkie wspomnienia  wróciły, ale i odkryłam pewne cechy wspólne między Breninem, a Arrowkiem, moją drugą miłością psią. Rowlands porusza różne kwestie, szczęścia, śmierci, ale i wartości życia samego w sobie, dlaczego jesteśmy skłonni uważać, że nasze życie jest bardziej wartościowe od życia wilka, często mówię, że oddałabym życie za Arrowka, ludzie się stukają w głowę, a ja patrzę na niego, na jego uczucia, które wszystkie wyraźnie malują się na jego pyszczku, Michałek mówi na niego uśmiechnięty pies, bo rzeczywiście kąciki zawsze ma uniesione do góry jest pełen uczuć i gdyby ktoś kto miałby taką moc i mógł skrzywdzić spytał - ty czy pies, to nie mogła bym posłać Biżu i Arrowka na śmierć tylko dlatego, że chcę żyć, a bardzo chcę, ale czy to oznacza, że Arrowek mniej pragnie żyć. Być może na takie rozważania mogą sobie pozwolić osoby, które nie mają dzieci, które potrzebują opieki - nie wiem, ale być może, to niczego nie zmienia, czy mogła bym wydać na śmierć przyjaciela, który mi bezgranicznie ufa, a potem żyć dalej dzięki temu. Taka niesamowita dogłębna relacja i miłość jest oprócz międzyludzkiej możliwa tylko między człowiekiem i psem, ale jest to możliwe tylko wtedy gdy tego psa wpuścimy do salonu. Teraz jest nowa moda na trzymanie psa w boksie, trzymanie na łańcuchu jest barbarzyństwem, ale w klatce normą, ciekawe co powiedziały by psy, gdyby umiały mówić.

Dlaczego będę polecać tą książkę, bo pokazuje dlaczego małpa jest małpą, a wilk wilkiem i daje nadzieję małpie na odnalezienie wilka głęboko ukrytego w jej wnętrzu.

wtorek, 9 października 2012

Magia...

MOJE MAGICZNE LATAJĄCE KONIE
Magia jest wszędzie, otacza mnie z każdej strony, nie mogę przestać się uśmiechać... Jest w błękicie oczu wpatrzonych we mnie bez pamięci, w czułym dotyku całego ciałka, w ogromnym cielsku napierającym na mnie bezlitośnie aby sprawdzić co mam w kieszeni. Magia jest w szczeknięciach, miałknięciach, piskach,  mruczeniach i tysiącu innych miejscach w mojej magicznej czasoprzestrzeni, to inny świat, świat radości z istnienia, celebracja życia samego w sobie, bez pieniądza, zawiści, presji, nienawiści, taki jest właśnie świat zwierząt. To właśnie one dały mi ten magiczny świat i nauczyły mnie czerpania radości z życia - samego w sobie aktu istnienia.


Konie przedwczoraj, dojadają co się da, a po następnych zdjęciach widać zmiany w pogodzie, choć muszę dodać tu, że te poniżej na padoku były robione przez brudną szybę, bo gdybym otworzyła okno, to od razu przerwałyby zabawę i sprawdziły co też ja robię

Najpierw się gryzą
i jak wspominałam to Dżygit jest zadziorą,
a dosłownie w następnej chwili zgodnie czochrają się wzajemnie
Ławkowce pospolite i Lisiak ciekawsko zaglądający co ja tam robię
czochranie o drzewo
w różnych pozycjach i różnymi minami
No i trzeba już palić, choć dopóki nie trzeba chodzić do centralnego pieca, to nie zamierzam narzekać:)
A co u mnie, hmm... czasem pochmurno, czasem słonecznie jak chyba u wszystkich, chłopaki dojadają resztki trawy przed zimą, są szczęśliwi gdy wychodzą na te mizerne pastwiska i wariują. Miałam troszkę nerwowo ostatnio, bo Dżygit kulał na tylną nogę, po jakimś tygodniu przegoniłam go po padoku aby sprawdzić jak się porusza, a on się poślizgnął i okulał na przód, Boże co to był za strach, dwie noce miałam problemy z zaśnięciem ze zdenerwowania, ponieważ kopyta ma w bardzo dobrym stanie, to obawiałam się o stawy, ale jak widać na załączonych zdjęciach już szaleje na całego, nawet mam wrażenie, że chce sobie odbić te dni niemocy i dokucza Lisiakowi straszliwie, co zresztą sami możecie zobaczyć na zdjęciach załączonych powyżej z wczoraj , dziś i przedwczoraj, widać też zmiany pogody na nich i tylko mogę jeszcze dodać, że straszliwie wieje.

poniedziałek, 8 października 2012

Ziiimno...

Zimno paskudnie, na dwór nie chce się wychodzić, zresztą i po co... Koni karmić jeszcze nie trzeba - chociaż to akurat przyjemna praca. W ogrodzie nie ma przymusowych prac, a te inne mogą poczekać.... Fakt, wiaterek ostatni połamał tyczki od fasoli i leży ona smutnie, czekając aż ją ktoś podniesie...Na szczęście część jej została zerwana przed wichurą więc strat nie będzie. Warzywa co niektóre zostały już fachowo zabezpieczone, i mogą jeszcze troszkę postać na grządce. Wiatr i zimno już im niestraszne, chociaż zabezpieczenie jest przede wszystkim w celu niedopuszczenia promieni słonecznych. Z braku chęci na prace polowe pozostają prace domowe - z grupy czynności ulubionych przez Kopciuszka. Wyłuskaliśmy część orzechów włoskich - tych najbardziej okropnych, pofałdowanych w środku okropnie, tak że prędzej rozbije się skorupę wraz z jądrem na puch, mak i miazgę niż wyciągnie jakieś porządniej wielkości kawałki, o ćwiartkach już nie wspominając. Chciałabym żeby mój mózg był tak pofałdowany....Następnie, wyłuskałam nasiona czarnuszki z ichnich - makówek? Gniazd nasiennych? Straszliwa praca. Ale warta grzechu, bo czarnuszka ( którą znamy przecież z kanonu lektur - występuje w “Potopie” Sienkiewicza) bardzo smaczna jest na własnym chlebie. Który zdarza nam się piec. Nasiona kolendry też już pozbierałam, len chyba sobie w tym roku odpuszczę, chyba że pozbieram całe rośliny do dekoracyjnych bukietów.
 warzywniak
 czarnuszka jeszcze nie wyłuskana
 i wyłuskana
okropne orzechy


Gdyby ktoś chciał nasiona czarnuszki, to mogę podesłać.

wtorek, 2 października 2012

Zaufanie

...zaraz cię dorwę...
...i zjem ci ten nowiuśki aparacik! boś podła!!
Zaufanie, to dziwna rzecz, stosunkowo łatwa do zdobycia, ale doświadczenie mnie nauczyło, że nie takie zdobywane powtórnie. O co mi chodzi, otóż gdy już ktoś (koński ktoś też!) obdarzy nas zaufaniem i postanowi bardziej świadomie, lub mniej na nas polegać, ufać nam, a my go zawiedziemy, to będzie bardzo trudno odzyskać tą niesamowitą relację polegającą na bezgranicznej ufności. Zaufanie moich koni zdobyłam dość szybko, szybko przekonały się, że nic im nie grozi z mojej strony, zasady były jasne, więc ufnie podchodziły, później to zaufanie przybierało na sile, przyzwyczaiły się do tego stopnia do polegania na mnie, że nawet gdy było rozpalone ognisko i usłyszały komendę "choć" i spokojny głos, to przechodziły przy wysokim ogniu bez obawy, oczywiście zdobycie pozycji stadnej odegrało niebagatelną rolę.  Lisiak ogier dominujący cały czas i wszelkimi sposobami ze wszystkimi i zawsze walczy o pozycję. W lipcu gdy konie przebywały na pastwiskach, przerywał często ogrodzenie, więc ja aby konie mogły bezpiecznie na nim się paść wpadłam na pomysł uświadomienia mu jak nieprzyjemne bywa spotkanie pierwszego stopnia z ogrodzeniem. Aby tego dokonać karmiłam go jabłuszkiem jego ulubionym przy pastuchu, przesuwając je coraz bliżej i bliżej, aż go kopnął prąd, moja podła metoda podziałała ale podwójnie, tak samo bał się bliskości ogrodzenia jak i bliskości mojej wrednej osoby. Niby sukces, ale doświadczenie to powtórzyło się już nie z mojej woli na padoku przed stajnią, głaskałam konie będąc po drugiej stronie ogrodzenia i niefortunnie zawadziłam o pastucha, prąd kopnął mnie, a przez moją rękę Lisiaka, uciekł przerażony i od tamtej pory nie ma mowy aby podszedł do mnie gdy jestem po drugiej stronie, a i na padoku, podchodzi z ostrożnością. Od tygodnia pracuję nad odbudową relacji między mną a Lisiakiem spędzając z nim jak najwięcej czasu i robiąc przy nim jak najwięcej czynności dotykając go i są postępy, ale czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak kiedyś ufał mi bezgranicznie...

poniedziałek, 1 października 2012

trudne początki

Dzień dzisiaj jakiś pochmurny, konie przybiegły z górnego pastwiska, z nadzieją, że dziś może jednak dostaną wytłoczyny z jabłek. No i, dostały, i to nie jedną taczkę, ale dwie. Bo dzień taki ponury. Niech się cieszą. Poza tym, chciałam sprawdzić, czy, jeżeli porozsypuję te wytłoki na naprawdę dużą ilość kupek , to w końcu uda się coś zjeść naszemu pariasowi stadnemu - czyli Koniczynce. No i udało się. Ten jeden raz. Przepędzały ją oczywiście, ale zawsze jeszcze gdzieś był niezajęty wzgórek wytłoków, a nasze konie jeszcze nie opanowały sztuki rozdwajania się, chociaż chciałyby. Niektórzy, pierwszy raz w życiu widzieli taczkę. Podchodzili do niej czając się i odskakując, a nuż, rzuci się na mnie i co wtedy zrobię. Próbowali się przywitać, stukając kopytkiem. Rzucając się w tył okropnym szczupakiem, bo ten przerażający blaszany dźwięk. To byli ci odważni. Inni z bezpiecznej odległości obserwowali wroga, nie ważac się podejść. W międzyczasie mamy, ciocie i kuzynki spokojnie wciągnęły wszystkie jabłkowe odpadki i poszły poogladać taczkę. Jednak, ponieważ sama w sobie nie nadawała się do jedzenia, a została dokładnie oblizana, przestały się nią zajmować i przystąpiły do porannej toalety. Teraz śpią. Część leżac, część stojąc. Jeszcze nie wiem jak podpisuje się zdjęcia ale kiedyś się nauczę.
 Koniczynka w siódmym niebie
 Oławka zapoznaje się z taczką
 daje łapę
 już ma nową koleżankę
 Miłek obserwuje z daleka
 Lepaja i Dirka podczas czesania wzajemnego
wszystko zjedzone...