Wracaliśmy, zmęczeni i zmarznięci na kość, z sąsiedniego kraju, zaliczywszy ( jako widz oczywiście ) taki średniego poziomu konkurs wolnych skoków dla koni. Nic ciekawego nie zobaczywszy. Z koni. Oprócz tego, dużo ciekawego dookoła, ale czasu nie było, więc tylko okiem rzuciwszy na okoliczne dość duże zabytki (w czasie kiedy pies sikał i nie tylko ) a zwłaszcza jeden.
TAKI O.
Potem to już tylko konie, konie i konie w hali, która przechowała w sobie temperatury ujemne z poprzedniego tygodnia, na zewnątrz było sympatyczne +10 stopni C, a w środku widzowie w zgodnym, dość szybkim tempie podzwaniali zębami. Starzy bywalcy przybyli zaopatrzeni w grube, wełniane koce, w które się od razu opatulili, a reszta popatrywała na nich zazdrosnym okiem.
Na szczęście, na placyku przy parkingu stanęła buda na kółkach z wurstem, senfem i gluhweinem dla rozgrzania nieszczęśliwej publiczności.
No więc wracając do początku wpisu, który właściwie był na samym końcu tej opowiastki, kiedy już w końcu w samochodzie z ogrzewaniem ustawionym na maksymalny max zbliżaliśmy się do naszych okolic, na niebie zaczęły się dziać rzeczy piękne. I działy się tak wspaniale, barwnie i niesamowicie, aż do samego domu. Być może była to nagroda nieba za wytrwałość i odmrożenia. Być może nie.
Zmusiłam pasażera do zrobienia 1 (!) zdjęcia. Które jak zwykle nie oddaje tego co było.