Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

sobota, 31 stycznia 2015

Specjalnie dla Hany. Który to już raz...

Gdyby dobrze policzyć, dla Hany specjalnie na naszym blogu były już co najmniej 3 wpisy.
Lubimy ją, czy jak?

Więc teraz - następny, tym razem edukacyjny.
Hana popatrz uważnie, tu nie ma żadnego, ale to żadnego kawałka królika.

Naukowcy amerykańscy, a może rosyjscy, a może nawet chińscy, udowodnili, że centaur to skrzyżowanie konia z człowiekiem i już.
Centuś, anatomicznie.

A TUTAJ link do początku całego zamieszania z centaurem. Tak dawno temu! Aleśmy się wybawiły wtedy.

czwartek, 29 stycznia 2015

Na początek Arrowek na wyżynach bezczelności!

Obiecałam Agnieszce, że pokażę rozebrane przez koniki ogrodzenie betonowe, więc zaraz będzie fotorelacja, a póki co opowiem jak było.
Otóż jak zapewne pamiętacie rozwalały każde ogrodzenie pastwiska i padoku, postanowiłam więc odgrodzić końskie szatany betonowym na padoku. Postawiłam, ale potem napadało, jeszcze później zmroziło i z bramą postanowiliśmy poczekać do wiosny, a póki co sznurem wypleść miejsce na bramę mocnym. Ale parchy zaczęły kombinować, najpierw napierały na sznur i go luzowały, jak już zluzowały, to nie uwierzycie ale złożonych operacji dokonywały- górne sznury łbem podnosiły, a dolne przeskakiwały, więc co dzień je napinałam w końcu słupki betonowe zbrojone... Dżygit zaczął rozwiązywać  supły!!! mam świadka! Michałka wołałam bo nie wierzył. Potem zaczął się rzeczony Dżygit czochrać karkiem o słupek, aż po prostu, któregoś dnia obaliły... Za karę od paru dni w stajni siedzą, dziś je wypuściłam bo zmroziło podwórze aby trochę się wybiegały, w powiększeniach widać jak je stado wilków atakuje:-) Jeszcze tylko wspomnę, że psy na suche przeszły i trzeba je prosić aby jadły, podaje im w pojemnikach, to wtedy jedzą, bo zabawę mają z wyciąganiem z środka, a w zębach całe pojemniki zabierają i uważają aby nic się nie rozsypało, oczywiście takie cyrki tylko Arrowek i Pasia robią, bo maluchy wiedzą, że - jest nas dużo i trzeba pilnować swego co by coś nie podżarło- no i hartuję się na śniego, takiego malutkiego morsika udaję;-) fotorelacja z dziś:

sobota, 24 stycznia 2015

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Tak bym chciała...

...żeby już była wiosna.
Niebacznie zaczęłam przeglądać zdjęcia i jakoś mi tęskno za zielenią i kolorami.


Zwłaszcza że wokół szaro-buro z lekką domieszką bieli. Krajobraz ożywia ruchoma brązowa plama Zygfryda, czyli barana Inkwizycji, który zbezczelniał i nie chowa się już w krzakach wzdłuż rzeki tylko zapoznaje się z kolejnymi mieszkańcami Mlądza i łazi wzdłuż drogi asfaltowej. Cwany jest, bo podziwiać się daje, ale złapać - już nie.

piątek, 9 stycznia 2015

ZNALAZŁ SIĘ! CAŁY I ŻYWY!

Przekopiowałam ze strony Inkwi,
wiele więcej nie mogę zrobić.
Ludzie, jeżeli mieszkacie w Jeleniej Górze, macie tam znajomych, rodzinę, popatrzcie, popytajcie, może ktoś widział.
(Agniecha)


Kochani, wszyscy czytelnicy tego bloga. Wczoraj zaginął mój zięć, Jarek Komorek. Poniżej wklejam apel opublikowany na FB. Proszę, udostępniajcie, rozglądajcie się, cokolwiek możecie. On może być wszędzie. Jakiekolwiek informacje na FB lub pod nr telefonu 604 12 59 17.
(Inkwizycja)

W czwartek rano (ok. 8:00-8:30) mój mąż Jarek wyszedł z domu. Po drodze spotkał sąsiadkę, powiedział jej "dzień dobry". To był ostatni moment gdy Go widziano.
Nie wziął ze sobą ani telefonu ani portfela. Nie miał żadnych dokumentów ani pieniędzy.
W Jeleniej nie ma znajomych, żadnego adresu pod który mógł by się udać.
Jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Mój mąż jest najbardziej rzetelną osobą jaką znam. Kiedy zastanawiam się co musiało by się stać, by nie dał znaku życia boję się myśleć.

Przede mną długa noc. Będę Go szukać. Może Jarkowi coś się stało, może potrzebuje pomocy.
Proszę Was, rozejrzyjcie się choć przez chwilę. Może ktoś widział mojego męża i może mi udzielić informacji o Nim.
Dzwońcie na numer 695 671 640

(Ada)


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Horror z happy endem. Część druga.


Czasu przeszło sporo, a Wy ciągle nie wiecie, jak skończyła się nasza ekscytująca podróż z koniem i po konia nad Bug.
Domyślić się można samemu, że dojechaliśmy i przeżyliśmy.

Tu część pierwsza, bo przecież już zapomieliście, tak dawno to pisałam...

Skończyliśmy na naprawianiu przyczepy za pomocą łomu ( a dokładnie 3 łomów, z czego dwa się wygięły, a jeden się złamał. ) 
Natomiast wahacz czy półośka ( nie wymagajcie ode mnie dokładności w nazewnictwie, gdybym inspirowała się swoim słuchem tylko, to każda część przyczepy oraz spora część narzędzi nazywałaby się tak samo: Qurwa.) pozostawała uparcie wygięta, no, może trochę mniej. Bo nie było do niej tzw. dojścia.
Więc panowie w końcu upiłowali to coś, wyprostowali używając nie chcę nawet wiedzieć czego, a następnie umiejętnie przyspawali. I choć nie było idealnie, było o wiele, wiele lepiej. Chociaż mnie tam trzęsło w środku ze strachu na myśl o powrocie. A nuż odleci...
Ale znowu, wyśmiali me obawy i zauważyli rozsądnie, że nawet gdyby, to na 3 kołach też dojedzie. Przy okazji, za pomoć w sortowaniu, dostałam torbę fasoli czerwonej.

Wróciliśmy z przyczepą od sąsiada do Andrzeja i stwierdziliśmy, że trzeba by tu naszego przyszłego ogiera kryjącego jakoś zacząć przygotowywać do podróży.

Np. należałoby mu założyć kantar. 
Nigdy nie miał do tej pory, na uwiązie nigdy nie chodził, nigdy nie był poza wybiegiem, na którym spędził swoje dotychczasowe życie, nigdy nie opuszczał swojego stada. 
Jak widać, koń był super przygotowany.
No dobra, kantar nałożyłam. Uwiąz zapięłam. Jabłkiem kusząc, wyprowadziliśmy go za bramę. Zaprowadziliśmy do stodoły, która tylną swoją ścianą graniczyła z wybiegiem. Stodoła bramę na wybieg koński miała otwartą, ale zastawioną balotami ze słomą jako murem obronnym. Z dziurą, jak się okazało, przez którą sprytny Hucul ( takie imię jego ) wyskoczył niezwłocznie do swojego stada. No cóż, wyprowadziliśmy go jeszcze raz, a w międzyczasie Andrzej ciągnikiem i balotami zapchał zdradziecką dziurę.
Niestety, Hucul czuł już pismo nosem i nie szedł grzecznie. Ale udało się, i znowu znalazł się w stodole. 

Krok 1., czyli odłączenie od stada - zakończony został pomyślnie.

Krok 2., czyli przygotowanie konia do transportu - pominęliśmy. Właściwie pominął Andrzej, z właściwą sobie przemiłą beztroską. ( Trenowanie naszego Nadziaka przed wyjazdem nad Bug zajęło nam ze 3 tygodnie, ale też dzięki temu koń wlazł do przyczepy jak stary, jechał jak król, i w ogóle chyba nawet mu się podobało i nawet się nie zmęczył )

W międzyczasie, nasz ( już nie nasz ) Nadziak integrował się ze swoim nowym stadem, co polegało głównie na tym, że ganiał za nim ogier reproduktor Hektor, ale niewiele z tego ganiania wychodziło, bo Nadziak był zbyt szybki. Z rówieśnikami szybko nawiązał kontakt, klacze dorosłe albo go goniły, albo ignorowały. Czyli wszystko w porządku, jak to w końskim stadzie.

Nadziak, wtedy na zdjęciu ( luty 2014 ) jeszcze nasz.

Resztę czasu spędziliśmy głównie biesiadując. Nie wiem, czy tak to tam jest na wschodzie Polski, czy tylko u naszych gospodarzy, ale jadła było po oczy, po czubek głowy. Śniadanie, obiad, i kolacja różniły się od siebie tylko nazwą, bo zawartośc była zawsze ta sama: dużo, dużo dobrego jedzenia, na gorąco, na zimno i do wyboru. 
Jedynie na śniadanie nikt nie proponował kielicha.

Dnia następnego, bardzo wczesnym rankiem, po obfitym śniadaniu i bezskutecznym czekaniu, żeby mgła opadła, przystąpiliśmy do:

Kroku 3., czyli ładowania konia do przyczepy. Koń nie chciał bardzo, ale nie miał szans. Został w mgnieniu oka wniesiony i wciągnięty do przyczepy przez 3 silnych chłopów i jedną babę, 
baba druga ( Basia)  patrzyła z bezpiecznej odległości i zwijała się ze śmiechu. Przywiązliśmy gościa króciutko na dwa uwiązy, założyliśmy rurki z tyłu, zamknęli klapę, i pojechali. Zostałam w przyczepie razem z koniem na pierwszych parę kilometrów, bo był bardzo przerażony. 

Krok 4., czyli podróż właściwą opiszę następnym razem.

Poza tym, pada śnieg. Obficie.