Tak, tak. Mieliśmy taki plan, żeby zamienić się z innym hodowcą na młode ogiery. Nasz teraźniejszy ogier, chociaż jest najlepszy, najpiękniejszy, najmądrzejszy i w ogóle, nie będzie przecież krył swoich córek, które już dorastają. Potrzebne obce geny, inna krew, pochodzenie, więc statystyki, księgi stadne studiowane do n-tego pokolenia wstecz. Wyszło nam, że jest tylko jeden TEN. Szkopuł polegał na tym, że koń ów znajdował się małe 769 km na wschód od nas.
Ale czego się nie robi dla dobra hodowli. Pojechaliśmy obejrzeć. Było to w marcu. Dojazd zajął nam więcej niż googlowe 9 godzin i 14 minut. Jakoś Google nie przewidział, że zatrą nam się hamulce i będziemy musieli szukać warsztatu, i że wszędzie na wschód od Tarnowa autostrada to pojawiała się, to znikała. I że było pełno korków. I że przyjdzie nam nocować w Zamościu, w hotelu pełnym wyjątkowo hałaśliwej i chamskiej młodzieży z narodu wybranego. Którą to młodzież, zabawiającą się na korytarzu głęboko w noc, Nikolas zmuszony był op..dolić po angielsku dość mocno. Jakkolwiek skutecznie. Ogólnie, pechowa jakaś podróż... Jednakże, w końcu dojechaliśmy TAM, koń był OK, i dogadaliśmy się, że się zamieniamy na ogierki.
I tak od tej pory zbieraliśmy się do wyjazdu, tym razem z ogierkiem naszym w pierwszą stronę, i z ogierkiem obcym z powrotem. Cóś nam nie szło. Zbieraliśmy się, jak te przysłowiowe sójki za morze. To było za zimno, to za gorąco, to mieliśmy gości, a to sianokosy, a to tamci mieli żniwa, a to to, a to co innego.
A to wystawa koni. Przed którą przygotowywaliśmy naszą młodzież do wejścia do przyczepy konnej i tym razem zdecydowanie nam nie wyszło. Chociaż niby wiemy, jak to się robi( patrz TU ).
Ale - mało czasu, brak konsekwencji, pewne rutyniarstwo, no i w efekcie musieliśmy ładować młode damy siłą i przemocą. Natomiast rzeczony ogierek odmówił współpracy całkowicie. Przyczepę obchodził dużym łukiem, ze strachem w oczach. A przecież to on miał do niej wejść i przejechać te setki kilometrów.
Więc przemyśleliśmy sprawę i zaczęliśmy trenować bardziej z głową z naszym Nadziakiem.
Bo on ogólnie ostrożny z natury, więc każde nowe zdarzenie, przedmiot, trzeba mu oswoić.
Po 3 tygodniach ogierek do przyczepy wchodził jak stary i wychodzić nie chciał.
No to pojechaliśmy, na początku października. Ja cały czas przeczucia mając, ale starając się ich nie słuchać.
No i w Tarnowie ( tak,w tym pechowym Tarnowie, gdzie za pierwszym razem skończyły żywot nasze hamulce ) złapaliśmy gumę. W kole od przyczepy. W której był koń. Nieładna sytuacja. Nerwy. Zmiana koła. Ale oprócz tego okazało się, że koło krzywe. W dwóch płaszczyznach. Pan ze stacji zawyrokował: ośka krzywa, albo wahacz.
Panowie z pobliskiego warsztatu wulkanizacyjnego, wszyscy trzej nawaleni jak stodoła, lecz nadal sprawni, zwarci i gotowi, powiedzieli to samo. “I popatrz pani”, rzekli, “widzi pani jak opona ścięta od wewnętrznej strony? Oś krzywa, to oponę ściera. Może się oś złamie. A może wytrzyma. Trzeba jechać powoli.”
Jednakowoż, pocieszyli nas, przecież i na 3 kołach dojedziecie, w najgorszym wypadku. Ale, pomyślałam sobie, my musimy jeszcze wrócić. Te 769 kilometrów. Dali zapasową oponę. Felgę w starym kole wyklepali młotkiem jak wirtuozi. Koń ciągle jeszcze spokojnie stał w przyczepie i żarł siano.
Dojechaliśmy wczesnym wieczorkiem, do domu prawie nad samym Bugiem, gościnnego i ciepłego. Basia i Andrzej przyjęli nas z otwartymi ramionami. Koń spisał się na medal, przestał 12 godzin jazdy z przerwami i przygodami w przyczepie i nawet się nie spocił. Do stajni poszedł na noc, odpocząć, przed wprowadzeniem do obcego stada.
Połowa dnia następnego upłynęła pod hasłem: ”Naprawiamy przyczepę”. Nie dostałam przy tym zawału chyba tylko cudem. Bo jak chłopy określonego typu, z tak zwaną ułańską fantazją, zabierają się do naprawiania czegoś, to przy okazji to coś może skończyć swój żywot. W każdym razie, w pewnym wiejskim obejściu Andrzej, Nikolas i Ireneusz, naprawiali ten wahacz, prz okazji skrzywiwszy dwa, a ułamawszy jeden łom. Kiedy stwierdzili, że tak nie idzie, nawet przy podgrzewaniu, co i tak trochę jest trefne, bo tych tam gumowych kabli i innych drobiazgów popalić naprawdę nie należy, to wymyślili, że nie ma rady, wahacz uciąć trzeba, wyprostować, a po wyprostowaniu przyspawać. Wtedy sobie poszłam, żeby nie dostać tego zawału, i w zaciszu stodoły pomagałam pani Ireneuszowej przebierać fasolę. Z oddali słyszałyśmy różne stękania, trzaski, przekleństwa i okrzyki, ale nic, przebierałyśmy tego Pięknego Jasia i tylko czasem, kiedy jakieś mocniejsze słowo leciało, ciekawe byłyśmy, czy to już koniec naprawy, czy może przyczepy....
cdn.
...kiedyś...
Czasem tak jest, że pech czai się dosłownie za każdym zakrętem. Dobrze, że podróż zakończyła się dobrze (nie licząc przyczepy, złapanej gumy i hamulców).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Aaa. To jeszcze nie koniec opowieści.
UsuńPozdrawiam również.
No. Nareszcie. To się nazywa mocne wejście!
OdpowiedzUsuńAle skoro nadajesz, znaczy wróciliście...
To nie ja, to mój duch.;-)
UsuńJak na ducha dobrze wyglądasz.
UsuńDuch nie gorszy od ciała.
UsuńNo to czekam na ciag dalszy i ma byc z happy endem
OdpowiedzUsuńBędzie, będzie.
Usuń769? nie ma takiej odległości w PL.
OdpowiedzUsuńTo czemu jak wy raz jechaliście, to oni też raz nie pojechali, po sprawiedliwości?
Wiem, co było dalej;-)
Jest taka odległość, niestety...Wpisz sobie w google maps: Mlądz - Matcze, to zobaczysz.
UsuńW odpowiedzi na pytanie: a bo to my jesteśmy walnięci i chcieliśmy bardziej.
zadowoleni z konika?
UsuńNie jest zły.;-)
UsuńAgniecha! Jestescie wielkimi pasjonatami i ja rozumiem wasza wyprawe prawie na koniec swiata, szkoda tylko, ze z takimi przezyciami. Najwazniejsze, ze konik caly i zdrowy dotarl do celu. Czekam na ciag dalszy.
OdpowiedzUsuńJakże się cieszę, że ta podróż się skończyła. Napiszę na pewno cd.
UsuńTo dopiero przygoda. Wiem coś o tych zawiłościach podróży ;) zwłaszcza wtedy jak szukamy nowego tryka dla naszego stada.Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg przygód z konikiem w roli głównej:) Serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńMy najeździliśmy się sporo po Polsce, kompletując stado, kilka lat temu. Ale jakoś zawsze mieliśmy szczęście z transportem, pewnie zgodnie z przysłowiem " głupi ma szczęście".:-)
UsuńNo, i Ty, jak Arteńka serial zrobiłaś. Piszesz, więc wrócić się udało. Domyślam się, że jednak dzisiejszy odcinek, to zajawka tego, co się później działo. Aż strach się bać :)
OdpowiedzUsuńStrach się bać, zgadza się. A w jednym wpisie by się nie zmieściło.
UsuńMoże ten Tarnów czymś emanuje... Stojąc kiedyś w korku tamże, zauważyłam w lusterku, że facet za mną dziwnie wymachuje. Pokazywał mi, że odpadła rura wydechowa, niestety, od mojego samochodu...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam w oczekiwaniu na kolejny odcinek opowieści drogi:)
W Tarnowie mieliśmy te awarie, ale też bardzo profesjonalnie zostały tam naprawione. Więc sama nie wiem. Pech czy szczęście? Też pozdrawiam.
UsuńJak to dobrze, że znam już tą mrożącą krew w żyłach opowieść w całości ;)
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, żeście dojechali. A zdjęciem Hucuła mogłabyś zilustrować ;)
Jak zrobię...
UsuńKiedy ciąg dalszy? Jak wróciliście? Chyba naprawili, bo raczej nie pieszo, chociaż w możliwości KN nie wątpię...Swoją drogą, nieznoszę wozić swojego konia... gdybym mogła, to wszędzie zapychałbym z nim z buta... bezpieczniej...
OdpowiedzUsuńPrzyczepa wydaje się taka krucha. Zwłaszcza gdy denerwuje się w niej jakiś energiczny koń. Też nie lubię.
UsuńJa!!!! Ale czad!!!!! Dawaj następne odcinki!!! Kocham takie historie, i takie awarie;)))) i takie koniki;))))) No i Ciebie też, i Nikolasa też, niech Mu będzie, żeby nie było Mu smutno;)))
OdpowiedzUsuńJemu wszystko jedno. Bloga nie czyta, bo polski mu za trudny.
Usuń