Jakiś to czas nie na pisanie, tylko na gapienie się w ogień przez szybę pieca, albo inne leniwe zajęcie. Gorzka Jagoda na swoim blogu kiedyś wyjaśniała, że człowiek jak niedźwiedź, na jesień zwalnia mu się rytm życia, zgodnie z Naturą, i tego zegara oszukać się nie da. Niestety, kiedy szukam porównań do mojego wewnętrznego zwierza, to jednak niedźwiedź niezbyt pasuje. Chyba jestem susłem. Spanie to jedno z moich ulubionych zajęć. Mogłabym i dwanaście godzin na dobę. No cóż, nie jest to możliwe. Chociaż staram się jak mogę, by żyć w harmonii ze swoim wewnętrznym zwierzakiem, życie na jawie ma jednak własne wymagania.
Na przykład, parę tygodni temu, okulał nam koń, niejaka Mgiełka, klacz urodziwa, aczkolwie niezbyt bystra. Okulała, nie wiadomo dlaczego. Kiedy koń kuleje trochę, zazwyczaj nie ma czym się przejmować, po paru dniach przechodzi. I tak było z Mgiełką najpierw pod koniec lata, potem, w połowie października. Niestety, pewnego pięknego listopadowego poranka znalazłam ją leżącą na pastwisku u góry, pośród pasącej się reszty stada. Niby nic, ale coś mnie tknęło, bo stado dzień wcześniej nie przybiegło na dół. Poszłam więc na dół sama, wiedząc, że stado za mną podąży, jako za klaczą alfa;-))) no i przyszły wszystkie, oprócz Mgiełki. Koń zwierzę bardzo stadne, one przychodzą albo wszystkie, albo żaden. To już był konkretny sygnał, że jest źle. Poczekałam trochę i na szczycie wzgórza pojawiło się coś, skaczące bardzo żałośnie na trzech nogach. Zejście z górki zajęło jej ze dwadzieścia minut z przerwami na odpoczynek. Potem następne pół godziny od krawędzi lasku do bramy pastwiska. Koń był zlany potem, z bólu i ze zmęczenia, bałam się, że nie dojdzie do stajni, a to jeszcze kawałek. Weterynarz był już powiadomiony i w drodze, no to czekałyśmy na niego.
Jakby nie patrzeć nasze konie ogólnie kondycję mają znakomitą od biegania po górkach, więc Mgiełka, co prawda w boleściach i trzynożnie, zabrała się za wyżeranie trawy. Jako że trawa po drugiej stronie płotu zawsze bardziej zielona, a ona właśnie znalazła się po drugiej stronie płotu.
Pan weterynarz przyjechał, wyciągnął z wozu, którego wnętrze po otwarciu bagażnika przypomina zawartości śmieciary z odpadami niesegregowanymi, niezbędne narzędzia, kazał mi trzymać kopyto, a Nikolasowi łeb zwierza, i zaczął grzebać w kopycie, “a bo linia biała, proszę pani popatrzy, dziurawa jak sito, brudy wchodzą, i robi się zapalenie”, gada, i gada,”a ten koń proszę pani, kondycję ma dobrą, bo gdyby był w gorszej, to by mu to zapalenie wyszło w formie wrzodu, a tak, to organizm to zwalcza, ale nie do końca” i robi tą dziurę coraz większą, “bo widzi pani, te miejsca na linii białej, te czarne plamy, to wszystki są miejsca martwe, i to trzeba usunąć,” mówi i zaczyna kopać drugą dziurę w tym kopycie,to już trudno określić innym słowem, koń taki padnięty, że stoi i się nie rusza, wszyscy zdziwieni,że taki potulny, no ale skoro daje sobie grzebać, to grzebiemy dalej. Ja nieśmiało pytam, “Panie Doktorze, ona będzie umiała chodzić na takim dziurawym kopycie?” Da sobie radę, proszę pani, trzeba się dogrzebać do czystego, potem to pani będzie musiała tym płynem 2 razy dziennie te dziury wypalić, ale najpierw oczywiście wyczyścić mechanicznie”. Pokazał. Następnie zrobił koniowi dziurę w szyi za pomocą igły o zdecydowanie nieludzkiej średnicy, klnąc pod nosem, że taka gruba szyja, że nie można się dobić do żyły. Powlewał do konia przez rurkę ze strzykawką trzy rodzaje płynów. “Proszę ją w stajni trzymać, uważać, żeby w te dziury jakieś kamyki nie powchodziły, no i patrzeć, czy lepiej, jak nie to za 72 godziny będę.” Pojechał.

Poczekaliśmy, aż zastrzyk trochę zacznie działać, i zagnaliśmy Mgiełkę do stajni. Dobrze, że nikt nie widział, bo jeszcze by nas posądzili o wiecie co... Ja ciągnęłam, Nikolas poganiał od tyłu, wrzeszczeliśmy przy okazji nieziemsko, w końcu dopełzliśmy do stajni, umordowani wszyscy troje. Słomy niet, nie dowieziona jeszcze, ale nic, pan doktor rzekł, że na czystym betonie na początek może i lepiej. Woda, siano... Żryć nie chce. Pić nie chce. Pot się z niej leje. Na drugi dzień była już słoma, wyścieliliśmy jej w biegalni, w gruncie rzeczy sama nie wiem po co, przecież i tak nie chodziła. Ale przynajmniej leżeć mogła w różnych miejscach. Żałośnie to wygląda, leży i tylko patrzy. Podsunęłam jej siano pod pysk, żre. To chyba lepiej. Dało się szybko zauważyć, że jada tylko w towarzystwie, będąc sama okropnie się denerwuje. Więc trzeba z nią spędzać czas w stajni. Zimno, nudno. Ale nic, czego człowiek nie zrobi dla własnego konia. W siodlarni czajnik jest, herbatę można zrobić, na krzesełku posiedzieć. Po 72 godzinach poprawy nie było. Przyjechał pan weterynarz, trzymam mu to kopyto, on znowu grzebie, “no, widzę, że się od dołu ładnie zamknęło”, ja tu pani dam taką maść, do smarowania, żeby spowodować powstanie wrzodu, pani będzie tu smarować dwa razy dziennie po koronce, to powinno pomóc.

Grzebie i maca, “coś mi tu tak śmierdzi”, ja czuję jak mi się równocześnie coś zaczyna lać po palcach, “chyba pękło u góry panie doktorze”. No i faktycznie, ropa zaczęła się wylewać. Obecnym, włącznie z klaczą trochę ulżyło. Pan doktor wlał w konia kolejną porcję antybiotyków. “Pani będzie obserwować, jak koń się przestanie pocić, bo proszę pani, koń się poci tylko jak go bardzo boli, teraz już będzie szło w dobrą stronę”. Zostawił maść ichtiolową w ilościach końskich. Smarować dwa razy dziennie po uprzednim odkażeniu Rivanolem.
I tak robiłam. Ale coś mi podejrzanie wyglądało. Dzwonię więc do weterynarza, i pytam go, myśląc sobie, że weźmie mnie za kompletną kretynkę ”Panie doktorze, czy pan się spotkał, eeee, z taką sytuacją, że koń, eeee, je maść ichtiolową, i czy to mu zaszkodzić może?” On na to, “No zdarza się, proszę pani, co prawda maść stosuje się zewnętrznie, jak połknie, to nie działa jak trzeba. Może pani ma takie kaloszki dla konia, to proszę założyć.” Znalazłam kaloszka jednego w kącie z rupieciami, założyłam po uprzednim posmarowaniu koronki maścią, przychodzę po jakimś czasie do stajni, i co, kaloszek zdjęty, i to profesjonalnie, sprzączka rozpięta, nie żeby zdarty i rozwalony. Jak ona to zrobiła? No cóż, zabieg powtórzyłam, kaloszek nałożyłam, końcówkę paska schowałam. Myślę sobie, tu cię mam, zołzo jedna, już nie zdejmiesz. Przychodzę znowu do stajni, kaloszek jest, ale pod nim - wylizane do czysta. Ze zwierzem nie wygrasz. Ale od tej pory faktycznie zaczęło się polepszać, i dzisiaj po dwóch tygodniach odosobnienia, wypuściliśmy pacjentkę na pastwisko do koleżanek. Teraz już ciemno, więc nie widać, czy galopady w stadzie pogorszyły, czy może polepszyły stan naszej kochanej, inteligentnej Mgiełki.
 |
stado oczywiście, w zbiorowym zadzie miało nieobecność Mgiełki, i zajmowało się wypasaniem tego, co się da jeszcze znaleźć, oraz poetycznym wylegiwaniem w zaroślach rudych paproci |
Oprócz pomieszkiwania w stajni z chorym koniem, działy się tu i inne rzeczy, ale o tym może następnym razem.