Dziś moja serdeczna znajoma Ania, zapytała mnie w mailu, czy naprawdę nic nie wiedziałam o koniach, jutro jej odpiszę, a dziś opiszę co wydarzyło się dnia następnego. Oczywiście konie nie dały się prowadzić na uwiązach, więc kieszenie pełne marchewek i kroczek - marchewka, następny kroczek - jabłuszko i tak całą drogę ze stajni na pastwisko. Stanęło na tym, że na początku mąż będzie mi pomagał rano przeprowadzać konie, abym się nie męczyła sama, zaprowadziliśmy je na pastwisko (a trwało to długo, choć odległość nie jest duża), Mąż zapina sprężynę, a tu huk straszny, sprężyna się wypięła i konie wyszły, my za końmi dwa kroki, a one dwa kroki do przodu, aż zaczęły jawnie przed nami uciekać. W końcu chyba z kilometr od nas przy innym gospodarstwie złapaliśmy je na siłę, mojego biednego męża, jeden z koni przeciągnął na końcu uwiązu ładnych parę metrów po ziemi, dociągnęliśmy je do bramy i przywiązaliśmy, ale na zbyt długich uwiązach, bo nie wiedzieliśmy jak się wiąże konie. Jeden się strasznie zaplątał w uwiąz i zaczął panikować, więc szybko odwiązałam, a on jak tylko wyczuł odrobinę luzu, to puścił się przed siebie galopem, nawet nie oglądając się. Zniknął nam z oczu, a to przestrzeń otwarta bez zabudowań, więc jakiś czas patrzyliśmy jak maleje, a w końcu znika. Poszliśmy po auto, ja w międzyczasie zadzwoniłam na policję, że uciekł mi koń, policjant bardzo miły mówi, że interweniować nie mogą, ale jeśli ktoś ich zawiadomi, to natychmiast oddzwoni do mnie. nie wiem ile minęło czasu, może piętnaście minut, a może pół godziny, w każdym razie policjant zadzwonił, że ktoś go złapał dwie wsie dalej. My pędem po konia, jakiś mały człowiek go trzyma, a właściwie to się z nim szarpie i dyszy, że nie mógł uwierzyć że to ogier i szybko zadzwonił na policję, bo wydawało mu się, że sobie z nim nie poradzi. Ja biegnę do konia, a ten pan, który go trzymał pyta - a dlaczego on się pani boi? Tłumaczę mu, że konie przyjechały wczoraj, spłoszyły się i uciekły, że właściwie to nas nie znają, no i jeśli się zna na koniach to żeby nam go odprowadził do naszego gospodarstwa, oczywiście za fatygę dostanie pieniążki, jak usłyszał o zarobku, to szybko się zgodził, choć wcześniej był sceptyczny. Taki to był nasz drugi dzień z końmi, a następne dni to były straszne, bo wszyscy nas straszyli, żeby natychmiast je kastrować, że ja sobie na pewno z nimi sama nie poradzę, że mnie zabiją, jedna wielka histeria, ale o tym co było dalej jutro.
Blog, który powstał z miłości do konika polskiego, jest prowadzony aktualnie przez Agnieszkę współwłaścicielkę "Stadniny Izery", oraz Paulinę posiadaczkę dwóch ogierów rasy konik polski. Serdecznie zapraszamy wszystkich miłośników konika polskiego, koni innych ras, jak również wiejskiego życia.
Fajna historia :) , przypomniała mi jak za dziecka nam uciekł koń ( moi rodzice trzymali ) znaleźliśmy go po dwóch dniach parę kilometrów dalej w sąsiedniej wiosce :). A jak ojciec go sprzedał , to uciekał nowemu właścicielowi i przychodził do nas a to też był kawałek :)
OdpowiedzUsuńMariuszku, piękne łóżko zrobiłeś, chciałam dodać komentarz, ale nie wiem jak... Pomóż proszę.
OdpowiedzUsuńO raju - jak Ty dałas radę, to ja nie wiem! Chyba tylko siłą woli! ;)
OdpowiedzUsuńDołączę namiary na Twoje gospodarstwo ok?
OdpowiedzUsuń