Czasu przeszło sporo, a Wy ciągle nie wiecie, jak skończyła się nasza ekscytująca podróż z koniem i po konia nad Bug.
Domyślić się można samemu, że dojechaliśmy i przeżyliśmy.
Tu część pierwsza, bo przecież już zapomieliście, tak dawno to pisałam...
Skończyliśmy na naprawianiu przyczepy za pomocą łomu ( a dokładnie 3 łomów, z czego dwa się wygięły, a jeden się złamał. )
Natomiast wahacz czy półośka ( nie wymagajcie ode mnie dokładności w nazewnictwie, gdybym inspirowała się swoim słuchem tylko, to każda część przyczepy oraz spora część narzędzi nazywałaby się tak samo: Qurwa.) pozostawała uparcie wygięta, no, może trochę mniej. Bo nie było do niej tzw. dojścia.
Więc panowie w końcu upiłowali to coś, wyprostowali używając nie chcę nawet wiedzieć czego, a następnie umiejętnie przyspawali. I choć nie było idealnie, było o wiele, wiele lepiej. Chociaż mnie tam trzęsło w środku ze strachu na myśl o powrocie. A nuż odleci...
Ale znowu, wyśmiali me obawy i zauważyli rozsądnie, że nawet gdyby, to na 3 kołach też dojedzie. Przy okazji, za pomoć w sortowaniu, dostałam torbę fasoli czerwonej.
Wróciliśmy z przyczepą od sąsiada do Andrzeja i stwierdziliśmy, że trzeba by tu naszego przyszłego ogiera kryjącego jakoś zacząć przygotowywać do podróży.
Np. należałoby mu założyć kantar.
Nigdy nie miał do tej pory, na uwiązie nigdy nie chodził, nigdy nie był poza wybiegiem, na którym spędził swoje dotychczasowe życie, nigdy nie opuszczał swojego stada.
Jak widać, koń był super przygotowany.
No dobra, kantar nałożyłam. Uwiąz zapięłam. Jabłkiem kusząc, wyprowadziliśmy go za bramę. Zaprowadziliśmy do stodoły, która tylną swoją ścianą graniczyła z wybiegiem. Stodoła bramę na wybieg koński miała otwartą, ale zastawioną balotami ze słomą jako murem obronnym. Z dziurą, jak się okazało, przez którą sprytny Hucul ( takie imię jego ) wyskoczył niezwłocznie do swojego stada. No cóż, wyprowadziliśmy go jeszcze raz, a w międzyczasie Andrzej ciągnikiem i balotami zapchał zdradziecką dziurę.
Niestety, Hucul czuł już pismo nosem i nie szedł grzecznie. Ale udało się, i znowu znalazł się w stodole.
Krok 1., czyli odłączenie od stada - zakończony został pomyślnie.
Krok 2., czyli przygotowanie konia do transportu - pominęliśmy. Właściwie pominął Andrzej, z właściwą sobie przemiłą beztroską. ( Trenowanie naszego Nadziaka przed wyjazdem nad Bug zajęło nam ze 3 tygodnie, ale też dzięki temu koń wlazł do przyczepy jak stary, jechał jak król, i w ogóle chyba nawet mu się podobało i nawet się nie zmęczył )
W międzyczasie, nasz ( już nie nasz ) Nadziak integrował się ze swoim nowym stadem, co polegało głównie na tym, że ganiał za nim ogier reproduktor Hektor, ale niewiele z tego ganiania wychodziło, bo Nadziak był zbyt szybki. Z rówieśnikami szybko nawiązał kontakt, klacze dorosłe albo go goniły, albo ignorowały. Czyli wszystko w porządku, jak to w końskim stadzie.
Nadziak, wtedy na zdjęciu ( luty 2014 ) jeszcze nasz. |
Resztę czasu spędziliśmy głównie biesiadując. Nie wiem, czy tak to tam jest na wschodzie Polski, czy tylko u naszych gospodarzy, ale jadła było po oczy, po czubek głowy. Śniadanie, obiad, i kolacja różniły się od siebie tylko nazwą, bo zawartośc była zawsze ta sama: dużo, dużo dobrego jedzenia, na gorąco, na zimno i do wyboru.
Jedynie na śniadanie nikt nie proponował kielicha.
Dnia następnego, bardzo wczesnym rankiem, po obfitym śniadaniu i bezskutecznym czekaniu, żeby mgła opadła, przystąpiliśmy do:
Kroku 3., czyli ładowania konia do przyczepy. Koń nie chciał bardzo, ale nie miał szans. Został w mgnieniu oka wniesiony i wciągnięty do przyczepy przez 3 silnych chłopów i jedną babę,
baba druga ( Basia) patrzyła z bezpiecznej odległości i zwijała się ze śmiechu. Przywiązliśmy gościa króciutko na dwa uwiązy, założyliśmy rurki z tyłu, zamknęli klapę, i pojechali. Zostałam w przyczepie razem z koniem na pierwszych parę kilometrów, bo był bardzo przerażony.
Krok 4., czyli podróż właściwą opiszę następnym razem.
Poza tym, pada śnieg. Obficie.
Hiehiehie, jakbym widziała pakowanie moich na początku :D Za którymś razem człowiek się przestaje przejmować i już mu stres nie wali po głowie :D A w zeszłym roku to musieliśmy je trzymać bo same gnały jak tylko zobaczyły otwarty trailer bo chciały już do domu jechać :D Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek opowieści
OdpowiedzUsuńpozdrowienia ze stepów nadbałtyckich ;)
Ha! Ona żyje i ma się dobrze! O Lady Altay, wszystkiego dobrego w Nowym Roku!
UsuńA ja żem głupia zawsze, długo i mozolnie przygotowywała ....
OdpowiedzUsuńI co? Nie warto, nie warto, tak czy inaczej, wlezie :)
A właśnie że warto, warto i jeszcze raz warto!
Usuńno pewnie
UsuńGorzej, jak się nie ma trailera na gwizdnięcie tylko przyjeżdżają i trza ładować :)
OdpowiedzUsuńU nas ostatnio ładowali kobyłkę - nie powiem ładna - "bryczkową" perszeroniastą bardziej;) Wejść weszła, bo zwyczajna, ale - trailerek był ciut za mały i dooopsko się nie domykało;))) Panowie radzili, radzili, coś dosztukowali - takie rurki jakieś, a tyłek się wylewał spomiędzy - dobrze, że to tylko było 10 km, bo zza Buga to byłoby wyzwanie;)))
OdpowiedzUsuńZa Bugiem zawsze jadła po czubek głowy, taka już kresowa goscinność :D
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że wyprawa się udała :)
OdpowiedzUsuń