Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

piątek, 29 listopada 2013

Historya Powszechna Konia i refleksye własne;-)

Przeglądam sobie i poczytuję hr. Czapskiego Historię Powszechną Konia i tak mnie różne wspomnienia i refleksje nachodzą. Pamiętam jak postanowiłam kupić konie, ponieważ nic absolutnie o koniach nie wiedziałam poza tym, że chcę,  tak jak Felina u Resnika, która chciała dostać wieloryba, Mallory pyta więc kobietę kota - a czy ty wiesz Felina jak wieloryb wygląda, na co Felina po krótkim namyśle odpowiada - nie, ale chcę! Tak było też ze mną, choć nie do końca, bo zaczęłam nie tylko dzwonić po hodowcach i sprzedawcach koni aby rozmawiać, ale przede wszystkim czytać, choć jeden wątek mi umknął jakoś i jakoś tak wmanewrować dałam się bezrefleksyjnie, może dlatego, że było mi wygodnie w to wierzyć, nie wiem już sama. Na szczęście w moim życiu z końmi bądź to moja intuicja i przeczucie, bądź przypadek kieruje wszystko na właściwe tory. Może to głupie rozumowanie z mojej strony, ale niech tam - jestem wdzięczna za złamaną rękę. Powiecie - wariatka, ale pomyślcie najpierw i przeczytajcie do końca. Powszechna opinia w naszym kraju głosi, że na dwuletnich koniach już się jeździ, że nie ma na co czekać, to właśnie usłyszycie, od ludzi, którzy zarabiają na koniach, w stadninach, w agroturystyce z końmi, od ludzi, którzy mają pieniądze, noszą głowę wysoko uniesioną i patrzą na was z pogardą jako znawcy na hołotę, która nie ma pojęcia o koniach, wyrażają się niepochlebnie o konikach polskich, a ogiery to już wyższa szkoła jazdy i trzeba mieć doświadczenie, oraz "rękę". My skoncentrujmy się na wieku konia, przeglądam rozdział o ujeżdżaniu i układaniu i czytam - jest to oryginalny język XIX wieku, który zacytuję - " Im gdzie później konia do pracy używać poczynano, na tem większej rządności reputacyę zasługiwał gospodarz. Bywali więc i tacy, którzy konia przed 7mym do niczego nie używali rokiem..."  Dalej autor cytuje hr. Dzieduszyckiego "Piąty rok właśnie do ujeżdżania najsposobniejszy być rozumiem, kiedy już w swojej porze ciała i w siłach koń staje, a nie w czwartym jako po rznięciu zaraz jest w Polsce zwyczajna" , " Z tem wszystkim żadne rozumowania mędrków krajowego zmienić nie mogły zwyczaju, powszechnie brano konia do stajni po trzech przebytych w stadzie zimach a wyjeżdżać go w czwartym roku poczynano, zachowując jak najstaranniejszą pilność w oszczędzaniu sił młodego konia". "Bardzo wielu wychowywaczy koni w Polsce, chcąc pogodzić to, co doświadczenie za konieczne uznało, z tem co rozumowanie za zbawienne radziło, odkładało prawdziwą konia dresurę do piątego roku jego życia, cały zaś rok czwarty trawiło, na pędzeniu zrzebca na lince. Hr. Dzieduszycki takich pochwala i powiada : "bieganie na sznurze w czwartym roku potrzebne być rozumiem, do lekkiego w obroty i w obieg wprawowaniakonia i do przyczynienia mu żartkości i chciwości, żeby potem na ujeżdżeniu nie był jako głupi i zahukaly". Dalej opisuje szkolenie jak się odbywało, jak spokojnie i bez stresu konia wprowadzać we wszystko jak za starszym koniem i ułożonym już go prowadzać aby się przyzwyczajał, jak porę karmienia wykorzystywano aby różne bodźce dobrze się kojarzyły, ja instynktownie nie wiedząc zupełnie nauczyłam konie czyszczenia kopyt podczas karmienia, konie zajęte jedzeniem pozwalały sobie robić wszystko, choć "znawcy" mnie karcili mówiąc, że koń podczas czynności powinien przywiązany być:-) Skąd w tym naszym kraju wzięła się taka zachłanność, pazerność i przedmiotowe do granic absurdu traktowanie tych cudownych zwierząt, przecież ta książka dowodzi tego, że wcale tak nie było. Dlaczego ogiery się demonizuje, wcale nie są niebezpieczne, choć głupi człowiek, głupim zachowaniem i najłagodniejszego konia wytrąci z równowagi, widziałam to na własne oczy, trzeba tylko pamiętać, że koń niebezpieczeństwo stanowi głównie ze względu na swoją masę  i znów za Czapskim zacytuję:
"By koń o swej sile wiedział,
Żadenby na nim nie siedział"
O hipoterapii wiadomo, że przynosi efekty terapeutyczne, i że warto, ale o tym, że samo już obcowanie z koniem działa terapeutycznie, dotykanie go przebywanie, patrzenie, wszystko to jest terapeutyczne, kojące i łagodzące w tych naszych zahukanych i głupich czasach. Na koniec kilka zdjęć z mojej dzisiejszej autoterapii koniem, a przy okazji odkryłam kolejny jej element, otóż to również aromaterapia, bo gdy się z koniem podczas jedzenia przebywa, to wokół unoszą się niesamowite zapachy ziół i traw przez konie przeżuwanych:-) Tak więc było - tulenie, całowanie, masowanie i wspólne leżenie na sianie, tak jest zawsze po sprzątaniu w stajni, otwieram pomieszczenie z zapasem siana, aby konie tam sobie poszły, a ja żebym mogła w spokoju posprzątać, gdy już jest posprzątane do czysta i świeże podścielane, wołam konie do stajni i tam im niosę siana do woli, a one grzecznie przychodzą:-)
Na koniec jeszcze malutki cytat z Maryana Hr. Czapskiego 
"Mówiono: "do konia i do białogłowy przystępuj śmiało", więc też jeździec trwożliwie do konia nie przystępował, ale pilnie z jego zachowania się, spojrzenia, układu uszu i ruchów, naturę wierzchowca wybadywał. Coporównywając do rządzących narodami tak Wacław Potocki w Argenidzie wyraża. 
" Więc trzeba i poddanych fantazye wiedzieć
Pierwej konia zrozumieć,niżli na nim siedzieć.""
I niech ta mądra myśl będzie przewodnia dla wszystkich koniarzy na świecie:-)

Rozpowszechnianie "mądrości" dot. wieku ujeżdżania konia nie dotyczą absolutnie Stadniny Izery. Zdecydowałam się to napisać, gdyż możecie odnieść wrażenie, że to Stadnina, którą najlepiej znam, a tak niestety nie jest, my się znamy tylko na odległość jak na razie. Zresztą Agniecha nie raz wypowiadała się na ten temat, choć jak dla mnie za cicho:-) bo trzeba walczyć z takim traktowaniem koni:-)

środa, 27 listopada 2013

Konie na łonie ( natury oczywiście ).

Przepędziliśmy stado na pastwisko przy stajni, bo Kamila miała przyjechać i zabrać dwie źróbki. W stajni łatwiej obłaskawiać takie dzikusy niż na otwartym polu. Kamila zadzwoniła, że plany się zmieniły i przyjedzie w marcu, natomiast konie szczęśliwe i używają, bo na razie nie chce nam się ich przepędzać z powrotem - nowe pastwisko, końskim pyskiem nie dotknięte, końską kupą nie zbezczeszczone od wiosny, a część nowo dogrodzona, od nigdy ( chyba ).
Kamila zażądała zdjęć - skoro swoje konie mieć będzie dopiero na wiosnę, to chociaż na zdjęciu chciała zobaczyć. Zrobiłam, posłałam, to teraz i tu parę umieszczę.
Mrożona trawa z koniczyną - pychota!

Po jedzeniu trzeba popić. I najlepiej wszyscy razem.

A potem należy odpocząć.

Przed zimą zabezpieczamy się grubym, grubym futrem.

No i korujemy czereśnie, czyżbyśmy zwariowali i myślimy, że jesteśmy bobrami?

W kolejce do biednego, jeszcze żywego drzewka.


wtorek, 26 listopada 2013

Zagadka rozwiązana!


Ciężko było, ale się udało.
Prawidłowa odpowiedź padła 3,5 raza.

1. Pacjan Rogaty
2. Hana Dzika Kura
3. 28magdalena
3,5. Paulina

Dziewczyny, na profilu użytkownika mój e-mail, ślijcie swoje adresy pocztowe, cobym mogła Was obdarować.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Zagadka z nagrodami.

Bo jest tak jakoś ciemno, i dzień taki krótki, i należałoby coś zrobić aby trochę ten ponurawy czas rozświetlić.

Czas jakiś temu przerobiliśmy miejscowe owoce za pomocą pewnych procesów chemicznych, o których uczyliśmy się kiedyś w szkole. Ja przynajmniej się uczyłam, jeszcze przez mgłę pamiętam. W końcu chodziłam do jednego z dwóch najlepszych liceów w naszym mieście ( były tylko dwa ), do klasy biol-chem, jak to się wtedy mówiło.

Więc kiedy lokalny naturalny ekologiczny i w ogóle świetny produkt już był w sumie gotowy, i należało go przelać przeostrożnie ze zbiornika większego do butelek, Nikolas, w swoim niezmiernym entuzjazmie, za pomocą chochli i sita i lejka poprzelewał go do butelek, ale przy okazji tak zbełtał onże produkt z osadami które wcześniej opadły na dno baniaka, że butelki trzeba było odstawić na jeszcze dwa tygodnie, coby w nich ten osad osiadł detalicznie.

I znowu, nostalgicznie przypomniałam sobie czasy dzieciństwa, kiedy Tato mój w zaciszu piwnicy produkował domowe winiacze, i w końcu nadchodził ten wyczekany moment ściągania wina do flaszek za pomocą wężyka plastikowego. O przywilej zaciągania rurki kłóciliśmy się z moim Bratem do upadłego, w końcu żeby dobrze poleciało, to trzeba porządnie wciągnąć, i zazwyczaj porządny łyk się upiło, zanim Ojciec zajarzył, że koniec rurki już dawno powinien być w butelce, a nie w pysku nieletniego.



Udałam się więc do miejscowego AGD, coby zakupić właściwy wężyk, tam mnie oświecono, że takie rzeczy kupuje się w sklepie motoryzacyjno-wędkarskim ( fajne połączenie, swoją drogą, tylko części monopolowej brakuje) prawie obok. Nasze miasto gminne tak czy siak nie jest wielkie, więc się nie nachodziłam. We właściwym sklepie zakupiłam metr wężyka za sumę 50 gr., udzielając dość wymijającej odpowiedzi na pytanie Pana Sprzedawcy, po co to, i czy może w celach spożywczych, oraz ubolewając na głos, że drogo, na co pan sprzedawca zaproponował od razu rozłożenie na 12 rat w okresie rocznym. Pośmialiśmy się i pojechałam do domu.

W domu zlało się idealnie do flaszek.

i teraz pytanie:

Co to jest?

Trzy pierwsze osoby, które zgadną, otrzymają tajemniczy płyn.

A poza tym jakoś szaro, wszystko mokre, błoto lepi się do butów, nawet konie trudno pogłaskać bo mokre. Chociaż im deszcz nie przeszkadza i lepią się do człowieka.



niedziela, 24 listopada 2013

Końskie refleksje i... tym razem motylek:-)

Ostatnio ktoś gdzieś stwierdził, że stajnia została wymyślona tylko dla wygody ludzi, cóż miał rację. Ja chyba prowadzę konie w najbardziej wymagający sposób - na co dzień stajnia otwarta na padok + pastwiska, to powoduje, że co dzień trzeba sprzątać stajnię i padok również. Posprzątałam wczoraj jak co dzień, ale konie są w stajni, ponieważ poplątały tak ogrodzenie, że trzeba było zwijać i przerabiać, a do tego urządzenie dające prąd na pastucha zmasakrowały, więc dopiero dziś podłączę i otworzę stajnię na stale. I tak sobie stoję rano z kawą przy oknie i myślę jak czysto - no błoto w porządku, ale tego na glinach i przy koniach uniknąć się nie da - ale ani jednego końskiego pączka nie ma - Och Boże jak miło...
Gdy są cały czas na pastwisku, to na upartego na dużych przestrzeniach nie ma co sprzątać, lub przed wiosną po zimie można. Jak są tylko w stajni, to również jest wygodniej i czyściej, a tak z padoku jak jest mokro, pączki razem z ziemią, to wszystko niesamowicie ciężkie, błoto... Ale jedno jest ważne, konie mające nawet taką namiastkę otwartej przestrzeni są zrównoważone psychicznie, pamiętam jak jednej zimy stały przez miesiąc w stajni, Dżygit oszalał, robił niezapowiedziane wykopy do tyłu, raz trafił mi w bok i poleciałam na ścianę, to nigdy więcej się nie powtórzyło, dało mi to nauczkę na całe życie - zero zamkniętej stajni!!! Choć nie jest łatwo, bo to jest rasa wyjątkowa i ciągle kombinują jak haskye, sprawdzają zębami czy ogrodzenie kopie, wiedzą też już, że plastikowe słupki nie kopią choć by nie wiem co! więc słupki wyrywają z ziemi i przeskakują resztę... Dodatkowo, moje odczulanie przyniosło skutki uboczne -nie boją się wąskich przejść i przeciskają się tam gdzie ja z taczką - tam one za mną... zminimalizowałam więc słupki, aby ich nie wyrywały. A kiedy kombinują? tylko jak się skończy jedzenie, lub picie! Cały czas obserwują i coś nowego wymyślają, ani chwili spokoju, ale odkryłam, że im bardziej skomplikowane ogrodzenie - tym ma dłuższy żywot - ja też muszę cały czas kombinować:-)


Zrobiłam również w ostatnim czasie kolejną rzecz z drugiej spinki M., motylka tym razem do piasku pustyni, choć jest to kamień - a właściwie szkło - sztucznie wytwarzany, to nie sposób nie przyznać mu racji bytu w jubilerstwie, jest piękny, tajemniczy, magiczny, przez drobinki metalu zatopione w szkle niesamowicie się mieni, a już jego granatowa odmiana wygląda jak niebo zaklęte w miniaturze:-)
Przerobiłam także kwiatuszek i zlutowałam kółeczka od spodu, niestety cyną:-( ale tak minimalistycznie, że praktycznie lutowania nie widać.

wtorek, 19 listopada 2013

Kopyto prawe przednie.


Jakiś to czas nie na pisanie, tylko na gapienie się w ogień przez szybę pieca, albo inne leniwe zajęcie. Gorzka Jagoda na swoim blogu kiedyś wyjaśniała, że człowiek jak niedźwiedź, na jesień zwalnia mu się rytm życia, zgodnie z Naturą, i tego zegara oszukać się nie da. Niestety, kiedy szukam porównań do mojego wewnętrznego zwierza, to jednak niedźwiedź niezbyt pasuje. Chyba jestem susłem. Spanie to jedno z moich ulubionych zajęć. Mogłabym i dwanaście godzin na dobę. No cóż, nie jest to możliwe. Chociaż staram się jak mogę, by żyć w harmonii ze swoim wewnętrznym zwierzakiem, życie na jawie ma jednak własne wymagania.

Na przykład, parę tygodni temu, okulał nam koń, niejaka Mgiełka, klacz urodziwa, aczkolwie niezbyt bystra. Okulała, nie wiadomo dlaczego. Kiedy koń kuleje trochę, zazwyczaj nie ma czym się przejmować, po paru dniach przechodzi. I tak było z Mgiełką najpierw pod koniec lata, potem, w połowie października. Niestety, pewnego pięknego listopadowego poranka znalazłam ją leżącą na pastwisku u góry, pośród pasącej się reszty stada. Niby nic, ale coś mnie tknęło, bo stado dzień wcześniej nie przybiegło na dół. Poszłam więc na dół sama, wiedząc, że stado za mną podąży, jako za klaczą alfa;-))) no i przyszły wszystkie, oprócz Mgiełki. Koń zwierzę bardzo stadne, one przychodzą albo wszystkie, albo żaden. To już był konkretny sygnał, że jest źle. Poczekałam trochę i na szczycie wzgórza pojawiło się coś, skaczące bardzo żałośnie na trzech nogach. Zejście z górki zajęło jej ze dwadzieścia minut z przerwami na odpoczynek. Potem następne pół godziny od krawędzi lasku do bramy pastwiska. Koń był zlany potem, z bólu i ze zmęczenia, bałam się, że nie dojdzie do stajni, a to jeszcze kawałek. Weterynarz był już powiadomiony i w drodze, no to czekałyśmy na niego.
Jakby nie patrzeć nasze konie ogólnie kondycję mają znakomitą od biegania po górkach, więc Mgiełka, co prawda w boleściach i trzynożnie, zabrała się za wyżeranie trawy. Jako że trawa po drugiej stronie płotu zawsze bardziej zielona, a ona właśnie znalazła się po drugiej stronie płotu.
Pan weterynarz przyjechał, wyciągnął z wozu, którego wnętrze po otwarciu bagażnika przypomina zawartości śmieciary z odpadami niesegregowanymi, niezbędne narzędzia, kazał mi trzymać kopyto, a Nikolasowi łeb zwierza, i zaczął grzebać w kopycie, “a bo linia biała, proszę pani popatrzy, dziurawa jak sito, brudy wchodzą, i robi się zapalenie”, gada, i gada,”a ten koń proszę pani, kondycję ma dobrą, bo gdyby był w gorszej, to by mu to zapalenie wyszło w formie wrzodu, a tak, to organizm to zwalcza, ale nie do końca” i robi tą dziurę coraz większą, “bo widzi pani, te miejsca na linii białej, te czarne plamy, to wszystki są miejsca martwe, i to trzeba usunąć,” mówi i zaczyna kopać drugą dziurę w tym kopycie,to już trudno określić innym słowem, koń taki padnięty, że stoi i się nie rusza, wszyscy zdziwieni,że taki potulny, no ale skoro daje sobie grzebać, to grzebiemy dalej. Ja nieśmiało pytam, “Panie Doktorze, ona będzie umiała chodzić na takim dziurawym kopycie?” Da sobie radę, proszę pani, trzeba się dogrzebać do czystego, potem to pani będzie musiała tym płynem 2 razy dziennie te dziury wypalić, ale najpierw oczywiście wyczyścić mechanicznie”. Pokazał. Następnie zrobił koniowi dziurę w szyi za pomocą igły o zdecydowanie nieludzkiej średnicy, klnąc pod nosem, że taka gruba szyja, że nie można się dobić do żyły. Powlewał do konia przez rurkę ze strzykawką trzy rodzaje płynów. “Proszę ją w stajni trzymać, uważać, żeby w te dziury jakieś kamyki nie powchodziły, no i patrzeć, czy lepiej, jak nie to za 72 godziny będę.” Pojechał.


Poczekaliśmy, aż zastrzyk trochę zacznie działać, i zagnaliśmy Mgiełkę do stajni. Dobrze, że nikt nie widział, bo jeszcze by nas posądzili o wiecie co... Ja ciągnęłam, Nikolas poganiał od tyłu, wrzeszczeliśmy przy okazji nieziemsko, w końcu dopełzliśmy do stajni, umordowani wszyscy troje. Słomy niet, nie dowieziona jeszcze, ale nic, pan doktor rzekł, że na czystym betonie na początek może i lepiej. Woda, siano... Żryć nie chce. Pić nie chce. Pot się z niej leje. Na drugi dzień była już słoma, wyścieliliśmy jej w biegalni, w gruncie rzeczy sama nie wiem po co, przecież i tak nie chodziła. Ale przynajmniej leżeć mogła w różnych miejscach. Żałośnie to wygląda, leży i tylko patrzy. Podsunęłam jej siano pod pysk, żre. To chyba lepiej. Dało się szybko zauważyć, że jada tylko w towarzystwie, będąc sama okropnie się denerwuje. Więc trzeba z nią spędzać czas w stajni. Zimno, nudno. Ale nic, czego człowiek nie zrobi dla własnego konia. W siodlarni czajnik jest, herbatę można zrobić, na krzesełku posiedzieć. Po 72 godzinach poprawy nie było. Przyjechał pan weterynarz, trzymam mu to kopyto, on znowu grzebie, “no, widzę, że się od dołu ładnie zamknęło”, ja tu pani dam taką maść, do smarowania, żeby spowodować powstanie wrzodu, pani będzie tu smarować dwa razy dziennie po koronce, to powinno pomóc.

Grzebie i maca, “coś mi tu tak śmierdzi”, ja czuję jak mi się równocześnie coś zaczyna lać po palcach, “chyba pękło u góry panie doktorze”. No i faktycznie, ropa zaczęła się wylewać. Obecnym, włącznie z klaczą trochę ulżyło. Pan doktor wlał w konia kolejną porcję antybiotyków. “Pani będzie obserwować, jak koń się przestanie pocić, bo proszę pani, koń się poci tylko jak go bardzo boli, teraz już będzie szło w dobrą stronę”. Zostawił maść ichtiolową w ilościach końskich. Smarować dwa razy dziennie po uprzednim odkażeniu Rivanolem.
I tak robiłam. Ale coś mi podejrzanie wyglądało. Dzwonię więc do weterynarza, i pytam go, myśląc sobie, że weźmie mnie za kompletną kretynkę ”Panie doktorze, czy pan się spotkał, eeee, z taką sytuacją, że koń, eeee, je maść ichtiolową, i czy to mu zaszkodzić może?” On na to, “No zdarza się, proszę pani, co prawda maść stosuje się zewnętrznie, jak połknie, to nie działa jak trzeba. Może pani ma takie kaloszki dla konia, to proszę założyć.” Znalazłam kaloszka jednego w kącie z rupieciami, założyłam po uprzednim posmarowaniu koronki maścią, przychodzę po jakimś czasie do stajni, i co, kaloszek zdjęty, i to profesjonalnie, sprzączka rozpięta, nie żeby zdarty i rozwalony. Jak ona to zrobiła? No cóż, zabieg powtórzyłam, kaloszek nałożyłam, końcówkę paska schowałam. Myślę sobie, tu cię mam, zołzo jedna, już nie zdejmiesz. Przychodzę znowu do stajni, kaloszek jest, ale pod nim - wylizane do czysta. Ze zwierzem nie wygrasz. Ale od tej pory faktycznie zaczęło się polepszać, i dzisiaj po dwóch tygodniach odosobnienia, wypuściliśmy pacjentkę na pastwisko do koleżanek. Teraz już ciemno, więc nie widać, czy galopady w stadzie pogorszyły, czy może polepszyły stan naszej kochanej, inteligentnej Mgiełki.
stado oczywiście, w zbiorowym zadzie miało nieobecność Mgiełki, i zajmowało się wypasaniem tego, co się da jeszcze znaleźć, oraz poetycznym wylegiwaniem w zaroślach rudych paproci

Oprócz pomieszkiwania w stajni z chorym koniem, działy się tu i inne rzeczy, ale o tym może następnym razem.

niedziela, 17 listopada 2013

O zabawie w jubilerstwo, O kryzysach i wątpliwościach, oraz wnioski

O tym, że dłubię sobie w srebrze już wspominałam, ale jeszcze niczego nie pokazałam, więc dziś to zrobię:-) Mam wiele pomysłów i porobionych projektów, zaczęłam robić, ale okazało się, że brak mi pewnych narzędzi i lutów srebrnych. Tak więc część rzeczy czeka rozpoczętych na swoją kolej, a ja tymczasem zrobiłam coś czego lutować niekoniecznie trzeba. Przedstawiam krótką fotorelację z mojej najnowszej pasji, mam nadzieję, że Wam się spodoba i może również zachęci do zrobienia czegoś nowego z czegoś starego, bo to bardzo satysfakcjonujące.
wszystko zaczęło się od listków wycinanych ze starych obrączek srebrnych
były one robione do zawieszki inspirowanej secesją, mojego projektu, niestety okazało się, że konieczne są luty srebrne - stopy ze srebrem o niskiej temp. topnienia, no i szczypczyki okrągłe do modelowania
wymyśliłam sobie więc, że zrobię coś z jednego kawałka, tak aby luty nie były konieczne, wyklepałam starą srebrną spinkę do koszuli, ponacinałam
wywierciłam otworek, wyrzeźbiłam listki
pozostało już tylko wymodelować, nie mam jeszcze szczypiec gładkich, więc wyginałam kombinerkami przez ręcznik, precyzji osiągnąć w taki sposób nie można, ale
pierwsza wersja wyglądała tak, ale brakowało mi delikatności
wyklepałam więc kolejny kawałek srebra
i tak powstał środek do kwiatuszka
i znów kombinerkami przez ręczni...
i tak powstała pierwsza moja autorska biżuteria, zrobiona od podstaw, jeszcze muszę kupić jedwabną nić do perełek, bo to perełki naturalne - słodkowodne są i powinny być na sznureczku z supełkami, a nie na żyłce


Ostatnio miałam kryzys, narobiłam się w stajni, jest szaro ponuro i zimno, więc jak zwykle dopada zwątpienie - czy warto. Przyszedł wieczór, weekend, więc to M. pali w piecu, było mi smutno i wyjrzałam przez okno. A tam na parapecie moja kociczka czarna czeka na jedzenie, zza rogu wygląda zadowolony Basior - jeden z maluchów, na trzecim planie Lisiak czeka na wieczorne pojenie. I nagle czuję, że przepełnia mnie miłość - miłość wszelaka, Michałek zaczął tulić psa, i pomyślałam sobie - jak ja mogę wątpić czy warto, wszystko to kocham, całe to zoo, w którym mieszkam, tą magię różnorodności fauny i flory, która mnie otacza, mojego męża, który mnie zawsze rozczula gdy tuli zwierzęta... Trzeba kochać - wtedy warto:-)
To pewnie nie ostatni kryzys tej zimy, ale wiem, że każdy przetrwam.