A może pies z kotem?
Naprawdę nie wiem o czym by tu pisać. Codziennie czynię przecież krótkie sprawozdanie w Kurniku, ewentualnie u Taabazy, żyję więc w przekonaniu, że spełniam się blogowo i pisać u siebie już nie muszę.
Jednak takie pisanie kątem u kogoś to raczej nie to samo, co porządny, długi wpis u siebie, zwłaszcza okraszony sporą ilością wątpliwej jakości zdjęć, w których specjalizuje się mój telefon. Już zapomniałam, że mam aparat fotograficzny, tym bardziej, że on też nie był specjalnie dobry w produkowaniu zachwycających zdjęć.
Więc zima się czai gdzieś w górach, czasem wyciągnie w naszą stronę jaką mackę, przybieli pola i łąki, góry i lasy, aby potem dmuchnąć ciepłym wiatrem, który oprócz plusowej temperatury łamie gałęzie, wyrywa drzewa, robi późnojesienne porządki, przesypując liście z jednej wsi do drugiej i z powrotem, rzuca po obejściu psim posłaniem, zabiera agrowłókninę z ogrodu i wrzuca ją do rzeki, a co najgorsze, zabiera prąd albo wykoślawia antenę satelitarną.
Konie już stacjonują na pastwisku zimowym za stajnią, z dostępem do niej, więc mogą sobie poleżeć na słomie w cywilizowanych warunkach, gdy pada, czy wieje, jakkolwiek nie są karmione sianem, bo trawy na pastwiskach jeszcze dużo, a zwierzątka ładnie upasione.
Przy okazji wędrówki wzdłuż ogrodzenia pastwiska zimowego okazało się, że znowu mamy użytki orne, wyjątkowo ekologicznie zaorane, bo za pomocą stada dzików. Ładne, równe skiby, jedna przy drugiej. Mam nadzieję, że do wiosny konie to udepczą, bo inaczej to chyba trzeba będzie bronować.
Pies nasz zmaga się ze starością. Ledwo chodzi, ale chodzić musi, bo jak się zastoi, to już będzie koniec. Wyruszamy więc z Kirą na geriatryczne spacerki po obejściu, albo wzdłuż drogi do asfaltu i z powrotem i cieszymy się, gdy uda jej się zrobić tzw. dużą rundę. Która obiektywnie jest rundą bardzo malutką. Ale tak to ze starością, czy ludzką, czy zwierzęcą, horyzont się zmniejsza coraz bardziej.
Za to kota nasza, która od kiedy przybyła do naszego obejścia, próbowała się zaprzyjaźnić z piesą, i do tej pory jej się nie udało, już wcale przed Kirą nie musi uciekać, bo nasz biedny piesek już nie umie biegać. Więc kota zachowuje rozsądną odległość pół metra, i robi parę kroków w tył, gdy pies startuje do ataku kończącego się zazwyczaj haniebnym splątaniem kończyn tylnych i szybkim nieplanowanym siadem lub wywrotką. I udawaniem, że nic się nie stało.


Kota nasza, w swej niezmiernej szczodrobliwości, podzieliła się ze mną swoimi pchłami. Pchły, nie wiedzieć czemu, kochają mnie od zawsze, a unikają Latającego oraz Kiry. Kota szybciutko dostała obrożę przeciw, a ja niestety nie. Nie ma dla ludzi, nie rozumiem właściwie, czemu. Skorzystałam z porad światłych koleżanek blogowych i nabyłam mydło oraz olejek neem, który to ponoć pchły odstrasza. A tu okazało się, że Agniecha chyba na ten olejek jest uczulona. Bo co się nim posmaruje, to dostaje jakiejś alergicznej wysypki. Cholera. Więc wapno rozpuszczalne piję oraz czekam, aż pchły umrą ze starości.
W ramach zachowywania dystansu społecznego oraz resztek zdrowego rozsądku zdarzy mi się odwiedzić Rogatą Owcę, czy też Inkwizycję. Ciężko zasuwają nasze koleżanki. Nie robiłam zdjęć u Owcy, bo ona chyba jednak kiedyś coś napisze, czy pokaże u siebie.
Natomiast zrobiłam zdjęcia, będąc ostatnio u Inkwi, żebyście zobaczyli, że jej owce wrzosówki mają się dobrze, wypieszczone i rozpuszczone przez oboje swoich opiekunów, którzy noszą im marcheweczkę posiekaną, wymieszaną z wytłoczynami z czarnuszki, i z owsem chrupiącym i z czymś tam jeszcze oraz jeszcze czymś. Niosą im te dobroci we wiadrach czterech, rozsypują w korytka, a owce jedzą tak szybko, że aż hej. Należy im się to rozpieszczanie, bo strach się czai, jako że wilki w naszej okolicy ponoć się osiedliły, a coś zjadło 3 ( chyba ) inkwizycyjne owce. Pewnie te wilki.
Ogród wszedł w fazę spoczynku. Kapusta palmowa smętnie zwiesza swe liście - mróz i wiatr dały jej popalić. Marchewka już chyba ma tylko nać - podziemne potwory załatwiły już część podziemną. Odcięły też korzenie burakom liściowym, oraz zaczęły się przymierzać do endywii i pora.
W szklarni już nie pomidory królują, tylko sałaty i liście najróżniejsze, które poprzesadzałam z gruntu, żeby mieć jakiś własne zielone przez całą zimę. Całkiem to fajne móc wykorzystywać szklarnie również w sezonie zimowym.
Bardzo, bardzo nieprzyjemna i żenująca jest ta chwila, która zawsze zdarza się na początku zimy, idzie sobie człowiek nie podejrzewając niczego przez swój zadbany, ekologiczny trawnik, i nagle potyka się o kreci kopiec, i pada, bądź prawie pada, bo jeszcze się mu nie utrwaliło, że onże kopiec zamarznięty jest na kamień i śmiertelnie niebezpieczny, bo przecież nóżkę sobie można złamać jak nic.
I tak to się kręci u nas na naszym końcu świata.
Zamiast zachodu słońca wstawiam wschód kimchi. Niesamowite kolory. A te zielenie w kwiatuszki z boku to kawałek Inkwi. Bardzo, bardzo uważam, żeby nie pokazać więcej, ochrona danych osobowych itp., a poza tym obiecała mi, że obetnie mi głowę, jeśli pokażę jej zdjęcie na blogu. No więc tego, życie mi jeszcze miłe a za taki mały fragmencik może mnie nie zdekapituje...