Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

czwartek, 31 grudnia 2020

W Nowym Roku.

Życzę sobie i wszystkim,  
żebyśmy w Nowym Roku byli dla siebie i innych tak mili i wyrozumiali, 
jak te panie poniżej dla siebie.


Oraz oczywiście zdrowia, szczęścia i pomyślności.

piątek, 25 grudnia 2020

Się zrobił ten nastrój.

 Jakoś jednak, nawet nie w ostatniej chwili, pojawiła się potrzeba wykonania ruchów w celu stworzenia właściwego nastroju. Latający wymarudził swoją choinkę - pojechaliśmy, wybraliśmy nawet szybko, kupiliśmy i wróciliśmy. Idąc za ciosem, zaraz ją rozpakowaliśmy z ciasnego ubranka, nie czekając jak co roku do tej pory na dzień Wigilii z ubieraniem drzewka. Były oczywiście narzekania, że mała, że chuda.  

Zapowiedziałam Latającemu, że skoro sam chciał, to niech sam ją ubiera. A on jak zaczął ubierać, to mu się w głowie zaczęło kręcić i mdleć chciał. No wiecie co, osłabnąć od ubierania drzewka bożonarodzeniowego - takiej jednostki chorobowej jeszcze nie było. Ale już jest. Tylko stosownej nazwy łacińskiej brakuje, a ja łaciną nie władam.

365 bombków najróżniejszych

i co roku więcej zwierzaczków wokół szopki

No więc ubrać musiałam ją ja. A jak ja ubieram, to nie ma, że drzewko małe, wszystkie bombki trzeba upchnąć. No prawie. Śmieliśmy się, że nasza choinka pewnie ma na sobie 365 ozdób. Dla każdego dnia Nowego Roku jedną.
I zwierzę się Wam, czytacze drodzy, że świętowanie we dwójkę mnie się podoba. Nie ma ciśnienia, że już, że teraz, że to i to i tamto być musi. Więc nie musiało. Teraz tylko zapamiętać to uczucie swobody i przypomnieć sobie za rok, gdy znowu będziemy w większej grupie.

wyszło 48 sztuk

Okazało się nawet, że umiem zrobić barszcz i pierogi z kapustą i grzybami. Latający twierdzi, że wyszły lepiej, niż mojej Mamie,  komplement wbił mię w dumę wielką, bo Mamusi naprawdę dobrze wychodzą te dania.
Poza tym, stwierdziliśmy, że skoro kościół takie różne nieładne zachowania ma ostatnio, to nie zamierzamy go wspomagać kupowaniem opłatka. Wróciliśmy więc do tradycji wczesnochrześcijańskiej i od tej pory będziemy się łamać chlebem. Ortodoksami katolickimi nigdy nie byliśmy, a Pan Bóg się nie obrazi. Wiem to na pewno.

wiatr okrutnie sponiewierał nasz wieniec,
więc po reanimacji zdobi teraz pokój, a nie taras

Pierwszy dzień Świąt przyszedł pobielony śniegiem. Pięknie było. Cisza taka o poranku, jakby nikogo nie było na świecie. Ani samochodu, ani człowieka na ulicy, ani żadnego dymu z komina. Dzień po tym, jak nastąpił koniec świata. Trochę straszno, ale jednak przepięknie.

A że zapowiedzieli parodniowe minusowe temperatury po opadach śniegu, to dzień pierwszy Świąt wyznaczyliśmy na odrobaczanie naszego końskiego stada.
Po niespiesznym śniadaniu zamknęliśmy stajnię, żeby tam kopytne nie wlazły. Oczyściłam z końskiego g. klepisko pod zadaszeniem z tyłu. Zadałam siana po raz pierwszy w tym sezonie, życząc łakomym paszczom "Wesołych Świąt". Niech i one też coś mają z tych Świąt. Kiedy konie żarły na dworze, przepychając się i kopiąc jak to one, my w biegalni rozścieliliśmy nową warstwę słomy. 
A jak już zżarły i polazły dalej na pastwisko, wróciliśmy z flaszką środka odrobaczającego, dwiema strzykawkami, i już można było zaczynać. 
Najpierw w stajni napełnić dwie strzykawki odpowiednią dawką medykamentu, odpychając nachalnego kota, potem wyjść na dwór, założyć koniu kantar, zdać uwiąz w silne ręce Latającego, zasłonić koniu oczko od strony strzykawki ( bez igły, bez igły ) i wcisnąć zawartość do pyszczydła. Czynności powtarzać, aż ostatni koń zostanie odrobaczony.

Ostatni koń, jednakowoż, wykazał się niesubordynacją i pobrał tylko pół dawki, a następnie wyrwał się Latającemu i oddalił w kierunku przeciwnym do właściwego.
Złapałam, uspokoiłam, odpięłam sznurek od kantara, żeby sobie krzywdy nie zrobił, następnie pamiętając nasze traumatyczne doświadczenia z szaloną klaczą o imieniu Malina, nastrzyknęłam resztką dawki dwa kawałki suchego chleba. Weszły gładko i bez stresu.
Latający pultał się oczywiście, że co to koń taki nie wytrenowany ( Agniecha - twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka wina ), nie dał sobie wytłumaczyć, że u niej to był pierwszy raz, i ma prawo, a właściwy trening posłuszeństwa jeszcze przed nią. Nie i nie, ja zła koniowłaścicielka jestem i już.

Ale tak czy siak, stado odrobaczone, a Latający się teraz relaksuje kulinarnie, przyrządzając na wieczór bażanta w grzybach. Będziemy się lukullusowo obżerać.

Życząc wszystkim samych przyjemności w drugim dniu świątecznym, idę sprawdzić, czy ziemniaczki się ugotowały. 


niedziela, 20 grudnia 2020

Się zbliża.

Nie wiem co.
Powiedzmy, że Święta, ale nie czuję za bardzo nastroju, a zmuszać się do wytwarzania go na siłę nie zamierzam.
Wykonałam pewne ruchy, które nastrój powinny przybliżyć. Nie było ich zbyt wiele i nie zapowiada się, by miało ich być dużo więcej.
Na bramie zawisła świąteczna dekoracja z gwiazdek. Sztuk osiem.
Ukiszone zostały buraki, więc będzie z czego zrobić świąteczny barszcz.

Zamiast piec setki pierniczków,  zadowalamy się jednym, który jakaś księgarnia dorzuciła w gratisie do książki, a ja go nawet nie zauważyłam, bo zakamuflowany był w warstwie ochronnej. 
I pierniczek  ( jakże miło, bo przypadkowo jest to konik ) uległ kontuzji - nóżki mu się odłamały. Dokonałam więc profesjonalnej operacji chirurgicznej za pomocą rozpuszczonej czekolady. 
 


Rok temu dostałam w prezencie od niejakiego Izydora przyjemny wieniec świąteczny z iglaków, bukszpanu i ozdóbek przeróżnych. Święta się skończyły, a wieniec poszedł do garażu na półkę. Leżał tam sobie i leżał, płowiał, brązowiał i blakł, aż doleżał.
Dziś został rozebrany z warstwy zeszłorocznej, a ubrany w nową, z tego, co uzbierałam w ogrodzie.
Wyszedł całkiem całkiem, że się pochwalę.









Tyle tego szukania nastroju. Może się jeszcze znajdzie.


sobota, 5 grudnia 2020

Groch z kapustą.

A może pies z kotem?
Naprawdę nie wiem o czym by tu pisać. Codziennie czynię przecież krótkie sprawozdanie w Kurniku, ewentualnie u Taabazy, żyję więc w przekonaniu, że spełniam się blogowo i pisać u siebie już nie muszę. 

Jednak takie pisanie kątem u kogoś to raczej nie to samo, co porządny, długi wpis u siebie, zwłaszcza okraszony sporą ilością wątpliwej jakości zdjęć, w których specjalizuje się mój telefon. Już zapomniałam, że mam aparat fotograficzny, tym bardziej,  że on też nie był specjalnie dobry w produkowaniu zachwycających zdjęć.



Więc zima się czai gdzieś w górach, czasem wyciągnie w naszą stronę jaką mackę, przybieli pola i łąki, góry i lasy, aby potem dmuchnąć ciepłym wiatrem, który oprócz plusowej temperatury łamie gałęzie, wyrywa drzewa, robi późnojesienne porządki, przesypując liście z jednej wsi do drugiej i z powrotem, rzuca po obejściu psim posłaniem, zabiera agrowłókninę z ogrodu i wrzuca ją do rzeki, a co najgorsze, zabiera prąd albo wykoślawia antenę satelitarną. 


Konie już stacjonują na pastwisku zimowym za stajnią, z dostępem do niej, więc mogą sobie poleżeć na słomie w cywilizowanych warunkach, gdy pada, czy wieje, jakkolwiek nie są karmione sianem, bo trawy na pastwiskach jeszcze dużo, a zwierzątka ładnie upasione.
Przy okazji wędrówki wzdłuż ogrodzenia pastwiska zimowego okazało się, że znowu mamy użytki orne, wyjątkowo ekologicznie zaorane, bo za pomocą stada dzików. Ładne, równe skiby, jedna przy drugiej. Mam nadzieję, że do wiosny konie to udepczą, bo inaczej to chyba trzeba będzie bronować.






Pies nasz zmaga się ze starością. Ledwo chodzi, ale chodzić musi, bo jak się zastoi, to już będzie koniec. Wyruszamy więc z Kirą na geriatryczne spacerki po obejściu, albo wzdłuż drogi do asfaltu i z powrotem i cieszymy się, gdy uda jej się zrobić tzw. dużą rundę. Która obiektywnie jest rundą bardzo malutką. Ale tak to ze starością, czy ludzką, czy zwierzęcą, horyzont się zmniejsza coraz bardziej.


Za to kota nasza, która od kiedy przybyła do naszego obejścia, próbowała się zaprzyjaźnić z piesą, i do tej pory jej się nie udało, już wcale przed Kirą nie musi uciekać, bo nasz biedny piesek już nie umie biegać. Więc kota zachowuje rozsądną odległość pół metra, i robi parę kroków w tył, gdy pies startuje do ataku kończącego się zazwyczaj haniebnym splątaniem kończyn tylnych i szybkim nieplanowanym siadem lub wywrotką. I udawaniem, że nic się nie stało.



Kota nasza, w swej niezmiernej szczodrobliwości, podzieliła się ze mną swoimi pchłami. Pchły, nie wiedzieć czemu, kochają mnie od zawsze, a unikają Latającego oraz Kiry. Kota szybciutko dostała obrożę przeciw, a ja niestety nie. Nie ma dla ludzi, nie rozumiem właściwie, czemu. Skorzystałam z porad światłych koleżanek blogowych i nabyłam mydło oraz olejek neem, który to ponoć pchły odstrasza. A tu okazało się, że Agniecha chyba na ten olejek jest uczulona. Bo co się nim posmaruje, to dostaje jakiejś alergicznej wysypki. Cholera. Więc wapno rozpuszczalne piję oraz czekam, aż pchły umrą ze starości.

W ramach zachowywania dystansu społecznego oraz resztek zdrowego rozsądku zdarzy mi się odwiedzić Rogatą Owcę, czy też Inkwizycję. Ciężko zasuwają nasze koleżanki.  Nie robiłam zdjęć u Owcy, bo ona chyba jednak kiedyś coś napisze, czy pokaże u siebie.

Natomiast zrobiłam zdjęcia, będąc ostatnio u Inkwi,  żebyście zobaczyli, że jej owce wrzosówki mają się dobrze, wypieszczone i rozpuszczone przez oboje swoich opiekunów, którzy noszą im marcheweczkę posiekaną, wymieszaną z wytłoczynami z czarnuszki, i z owsem chrupiącym i z czymś tam jeszcze oraz jeszcze czymś. Niosą im te dobroci we wiadrach czterech, rozsypują w korytka, a owce jedzą tak szybko, że aż hej. Należy im się to rozpieszczanie, bo strach się czai, jako że wilki w naszej okolicy ponoć się osiedliły, a coś zjadło 3 ( chyba ) inkwizycyjne owce. Pewnie te wilki.







Ogród wszedł w fazę spoczynku. Kapusta palmowa smętnie zwiesza swe liście - mróz i wiatr dały jej popalić. Marchewka już chyba ma tylko nać - podziemne potwory załatwiły już część podziemną. Odcięły też korzenie burakom liściowym, oraz zaczęły się przymierzać do endywii i pora.
W szklarni już nie pomidory królują, tylko sałaty i liście najróżniejsze, które poprzesadzałam z gruntu, żeby mieć jakiś własne zielone przez całą zimę. Całkiem to fajne móc wykorzystywać szklarnie również w sezonie zimowym.




Bardzo, bardzo nieprzyjemna i żenująca jest ta chwila, która zawsze zdarza się na początku zimy, idzie sobie człowiek nie podejrzewając niczego przez swój zadbany, ekologiczny trawnik, i nagle potyka się o kreci kopiec, i pada, bądź prawie pada, bo jeszcze się mu nie utrwaliło, że onże kopiec zamarznięty jest na kamień i śmiertelnie niebezpieczny, bo przecież nóżkę sobie można złamać jak nic.

I tak to się kręci u nas na naszym końcu świata.

Zamiast zachodu słońca wstawiam wschód kimchi. Niesamowite kolory. A te zielenie w kwiatuszki z boku to kawałek Inkwi. Bardzo, bardzo uważam, żeby nie pokazać więcej, ochrona danych osobowych itp., a poza tym obiecała mi, że obetnie mi głowę, jeśli pokażę jej zdjęcie na blogu. No więc tego, życie mi jeszcze miłe a za taki mały fragmencik może mnie nie zdekapituje...



czwartek, 19 listopada 2020

Forma z treścią.

Snujemy się tutaj po tym naszym obejściu na końcu świata, tu sałata, tu pokrzywa, tam koń spragniony, tam pastuch elektryczny do naprawienia, tu znowu pies kuleje na wszystkie cztery nogi z ogonem,  podpierając się biegunką. 
Uprawiamy emigrację wewnętrzną i zewnętrzną na wysokim poziomie. Mistrzowie z nas.
Oprócz tego staramy się nie zarazić koroną.

I podziwiamy tych, co pomimo zagrożenia walczą o nasze wspólne cele.
I w tych celach całkiem przyjemne graficznie obrazki produkują.

Takie o:
autorka Joanna Gębal

Albo inne, do zobaczenia TU

My co prawda już nie wieku do rozmnażania, ale sprowadzenie roli kobiety do maciory rozpłodowej jakoś mnię mierzi. 
Mierzi mnie też traktowanie macior rozpłodowych i innych zwierząt w przemysłowych hodowlach, ale to już inna sprawa.

niedziela, 8 listopada 2020

O wszystkim i o niczym.

 Te kawałki z Čapka poniżej dedykuję przede wszystkim Tabaazie oraz wszystkim innym szalonym ogrodniczkom.




Czyli również, nie ma co ukrywać, sobie. 
Nie widzę żadnej satyry w powyższych tekstach, właśnie jestem w fazie braku właściwych doniczek.
Ale znajdę je, w ziemi, bo właśnie dalie już zmarzły od góry, trzeba wykopać kłącza, a przecież w doniczkach były sadzone, bo bez doniczek znikły by w czeluściach albo wnętrznościach karczowników.
No więc te super cebule od Taby ciągle se czekają na właściwe doniczki.
Czosnek ozimy też czeka na posadzenie w grunt.
Grunt czeka na lekkie spulchnienie.
Oraz przykrycie warstwą ściółki.
Truskawki czekają na ostatnie plewienie i zaściółkowanie cieplutką słomą.
Cała masa rzeczy do wykonania przed zimą.
A poza tym...

Starość nie radość...

Konie grubieją. Zima idzie, trzeba się zaopatrzyć w przyzwoitą warstwę tłuszczu.



Chodzimy po królewskich dywanach.

Pławimy się w jesiennym świetle.

Podziwiamy ostatnie czerwienie.

I purpury.

Mamy dość przeróbki ostatnich plonów,

więc podstępnie pozbywamy się ich. Niech Inkwi się męczy.


  
To już chyba najostatniejszy z ostatnich bukiet. Chociaż, nigdy nie wiadomo.
                                                         
Nie wiem czy pamiętacie, to jest jeden z moich ślimaków, potworów magicznych, które w zamierzeniu miały straszyć ślimaki rzeczywiste. Zobaczcie, co ten ma w gardełku.


wtorek, 3 listopada 2020

Zielone róże.

Świat stanął na głowie,
nic więc dziwnego, że w ogrodzie zakwitły mi zielone róże. W listopadzie.
No sami popatrzcie.







Cudne, czyż nie?

I zobaczcie, jakiż to hallołinowy przydrożny krzyż przypadkiem zupełnie zauważyłam w naszej okolicy. Jadąc samochodem za naszym Pacjanem, nota bene.
Duszki duszka adorują.



niedziela, 25 października 2020

A liście szaleją.

Połaziłam sobie dziś po obejściu, po łące, po pastwiskach, po lasach. Dzień był piękny, cichy, raczej ciepły, słoneczny, bezwietrzny. Spokój. Cisza.
I szelest spadających liści.
Chodziłam i cykałam zdjęcia, ku pamięci. W tamtym roku liście jakoś szybko i bezbarwnie opadły, w tym jest bardziej kolorowo.
W międzyczasie pomiędzy robieniem zdjęć, pograbiliśmy liście,  zrobiliśmy porządek dookoła stawku,
przeprowadziliśmy konie z jednego pastwiska na drugie, znalazłam przy okazji grzyby w lesie, wykonałam pomiary prądu w ogrodzeniu elektrycznym. Itd. itp. Niedziela. I nie zdążyłam upiec tarty z jabłkami, chociaż udało mi się zebrać jabłka spod jabłoni, spomiędzy żarłocznych końskich pysków. 
Może jutro upiekę.

Szeleszczące złoto.

Lipy i dęby.

Nowe pastwisko - na górce.

Powierzchnia nieskoszona zostawiona. Wymagane 15%.

Osika bije czerwienią po oczach. 

Po przejściu na nowe pastwisko. Jabłka w starym sadzie smakują wszystkim.

Cztery konie.

Lasek na pastwisku.

Tę lipę sami sadziliśmy. Duża urosła.

Południowo.

Odcienie czerwieni.

W stronę stajni.

Poranne lipy nad rzeczką.

Droga do domu.

Orest.

Duży koń, a mleko mamy jednak najsmaczniejsze.

A słońce świeci.

Durny blogger wrzucił zdjęcia w odwrotnej kolejności, nie chce mi się tego ręcznie przestawiać.
Teraz oczywiście już ciemno i wieje. I pół księżyca świeci.