Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

poniedziałek, 10 lutego 2014

Uwięzieni za młodu.

Jakoś w maju popełniłam wpis o narodzinach naszych tegorocznych źrebaków, między innymi  TU.
Czas leci, wszystko się zmienia, malutkie źrebaczki podrosły znacznie i nadszedł ten ważny moment odsadzenia od matki czyli mleka.

Nadziak i Dike, jeszcze na wolności.


Kalina, wyładniała niemożebnie.
Morena, najpiękniejsza i najdziksza.
Błysk, tegoroczna oferma.

Laszka.

Cóż, stresujące to na początku, zarówno dla matek, jak i dla ich potomstwa. Są różne teorie, jak taką separację przeprowadzać, by nie generować więcej stresu niż nieuniknione minimum. My stosujemy metodę następującą: podstępnie wprowadzamy matkę z dzieckiem do boksu w stajni, a następnie mamunię szybciutko wyprowadzamy a źrebięciu zatrzaskujemy drzwi przed nosem. Tragedia, rozpacz i przerażenie. Wielkie rżenia, dzikie podskoki.
Przez następnych parę dni matki stoją w swojej części stajni i nie ruszają się od przegrody. Źrebaki rżą przeżałośnie. Zły człowiek karmi i poi źrebięta, daje im smakołyki, zaczyna przyzwyczajać do faktu, że nie tylko od matki koń jest zależny. 

Ważny to okres w życiu naszych koni, właściwie jest to pierwsza część procesu oswajania i przyuczania do słuchania człowieka. Oczywiście, nasze zwierzątka mają z nami często do czynienia, dają się głaskać, dotykać wszędzie, podają co niektóre kopyta. Ale do chwili odsadzenia od matek nie narzucamy im się z ludzką obecnością, i jakimś treningiem. Nie noszą kantarków, nie chodzą na uwiązie. Standartowo były od urodzenia wiosną wszystkiego dwa razy w stajni w boksie, raz do opisania źrebięcia do paszportu, a drugi raz, do pobrania krwi do badań genetycznych. Poza tym, sielanka na pastwisku.
Teraz, przebywając w boksach, nasze źrebięta uczą się cierpliwości, bo nie ma już wymienia na zawołanie, tylko siano i woda, kiedy człowiek przyjdzie. Uczą się granic - boksu, czasu.
                                   
Dike uwięziona.

Laszka zęby ostrzy.


Takie na przykład picie wody z wiadra,  to wcale nie jest takie proste na początku.

Pomijając początkowy okres tęsknoty za matką / wymieniem, nasze źrebięta nabywają raczej pozytywnych skojarzeń  związanych z człowiekiem, stajnią, boksem. Są szczotkowane i pieszczone, dostają kawałki jabłek czy inne smakołyki. Uczą się dawać sobie nakładać i zdejmować kantar, chodzić za człowiekiem na sznurku. Takie podstawy końskiego dobrego wychowania.

Fakt, dla nas ten okres to zdecydowanie więcej pracy przy koniach, bo normalnie karmimy  stado w zimie 2 razy dziennie, a piją same z wodopoju, a obornik sprzątamy w stajni raz do roku mechanicznie, tylko dookoła co tydzień, dwa się pozgarnia na kupy i ciągnikiem zbierze...

Bo teraz pięć razy dziennie czterem pacjentom niecierpliwym trzeba dać jeść i pić. Przy piciu trzeba przy każdym czekać, wiadro trzymać, bo one na początku lubią nogi wkładać do wody albo przewrócić chcą. Słomę zmieniać. W międzyczasie każdego parę razy dziennie odwiedzić, poczochrać,  pogadać, pobawić się. Szczotkę pokazać, wyczesać, na początku tego też się boją, potem się opędzić trudno, bo szczotkowanie takie przyjemne. Przyzwyczajanie do kantara też trwa trochę, bo się boją. Dzisiaj założyłam po raz pierwszy trzem, czwarta nie chciała. Kiedyś zechce.

sobota, 1 lutego 2014

Konrad Lorenz

Zarówno sterylizacja jak i kastracja jest okaleczaniem zwierząt, nie czynimy jej dla ich dobra, a dla własnej wygody. Dochodząc do takich wniosków, postanowiłam podjąć decyzję, w sprawie moich psów aby nie mieć kłopotów związanych z ich rozmnażaniem w oparciu o te właśnie wnioski. Strasznie kocham mojego Arrowka, ale jest to pies biorąc pod uwagę moje potrzeby mało użyteczny niestety, natomiast psem, który zapewnia mi to czego potrzebuję, a więc poczucie bezpieczeństwa okazała się Pasia. Reszta moich psów jak na razie jest typowymi huskymi nie mającymi cech obronnych. Tak więc nie mogę pozwolić -biorąc pod uwagę miłość i wdzięczność i potrzebę - na narażenie jej charakteru na zmianę, a życia na niebezpieczeństwo. Natomiast Arrowek, to uciekinier. Zmiany ich ducha (mówiąc za Lorenzem) wynikające ze zmian hormonalnych, są nieprzewidywalne, ale ryzyko tych zmian jest bardziej pożądane dla mnie w przypadku moich samców. Pasia nawet jak ucieknie, to kręci się wokół naszego terenu, Arrowek natomiast potrafi koczować kilkanaście kilometrów dalej przy jakiejś atrakcyjnej koleżance i zapewniać sobie przetrwanie przez długi czas polując na własną rękę. Natomiast Pasia może się "stępić" i nie tylko stracić cechy, których pożądam, ale i nie przyuczy swoich dwóch córek do obrony. Tak więc postanowiłam wykastrować Arrowka i jego syna Basiora - kastracja jest bezpieczniejsza i nie narażę się na utracę zarówno cech jak i życia mojego obrońcy. Wiem, ze moja opinia wielu głoszącym hasła "dobra zwierząt" się nie spodoba, ale w moim poczuciu okaleczanie zwierząt nie może być nazywane dobrem, a złem koniecznym i świadczy dobitnie o przedmiotowym traktowaniu przez nas tychże. .
Od tygodnia prowadzę eksperyment i wypuszczam Arrowka z domu na podwórze bez linki. Codziennie czas wolności wydłużam, pies któremu zawsze brakowało przedstawicieli własnego gatunku (próby stania się kozą i baranem, nieraz opisywałam, plus zdjęcia po prawej ekranu), teraz ma wreszcie własną watahę z sukami. Na razie jest za wcześnie na wnioski, ale mogę przypuszczać z tego co ma miejsce, że zmiany hormonalne po kastracji mogą przyczynić się do stacjonarności mojego Arrowka.

Właśnie kończę czytać wspaniałą książkę Konrada Lorenza, książka ma wartość nie tylko merytoryczną ze względu na autora, ale również literacką ze względu na styl. Rozpoczyna się od pięknej opowieści o początkach domestyfikacji psa. Dzieli on psy na szakalopochodne i wilkopochodne, i snuje opowieść piękną o możliwości pierwszego zbliżenia człowieka z szakalem złocistym. Następnie opisuje różnice zachowań wśród ras psów, ale i różnych gatunków zwierząt. Oczywiście co dla mnie ważne husky są wilkopochodne,więc co również twierdzi Shaun Ellis (Żyjący z wilkami) poznanie i zrozumienie zachowań dzikich wilków, przekłada się wprost na zrozumienie ras wilkopochodnych i postępowanie z psami. Różnice są ogromne Arrowek reprezentant wilkopochodnych bez wątpienia ma zachowania czysto wilcze, co opisuje znów  Mark Rowlands (Filozof i wilk) wskazując na samodzielność wilka w działaniu i na umiejętność posługiwania się człowiekiem przez psa. Dla przykładu - Arrowek nie ukradnie ze stołu za to weźmie chlebek sam z kaloryfera gdzie suszę chlebki dla zwierząt, sam otworzy drzwi gdy chce wyjść na dwór. Pasia natomiast ukradnie ze stołu, ale jednocześnie zawoła mnie abym zdjęła chlebek z kaloryfera i otworzyła jej drzwi gdy chce wyjść na zewnątrz.
Lorenz w swej książce posługuje się nazewnictwem, które u nas w stosunku do zwierząt nie jest stosowane, a mianowicie mówi o cechach duchowych zwierząt i o mimice twarzy psów i kotów wskazując na jej niezwykłą barwność. Jeden z ciekawszych fragmentów w książce "I tak człowiek trafił na psa", to ten w którym opisuje sposób widzenia zwierząt: "Prawie żadne zwierzę nie ma wykształconej siatkówki, jaka daje człowiekowi "nastawienie na ostrość" oka. Ludzka centralna część siatkówki wyspecjalizowana jest tak, że daje człowiekowi ostre widzenie obrazu, a ponieważ pozostałe jej części dają obraz nierównie gorszy, oczy nasze wędrują nieprzerwanie od jednego do drugiego punktu, nastawiając je kolejno na fovea centralis - na ostrość. Złudzeniem jest, ze ogarniamy jednocześnie ostro cały obraz. U większości zwierząt ten podział pracy między centrum siatkówki a jej peryferiami nie idzie tak daleko: to znaczy, że widzą środkiem mniej ostro i dobrze, ale za to peryferiami lepiej niż człowiek. Dlatego zwierzęta patrzą wprost rzadziej i nie tak długo. Kiedy wyjść w pole z psem towarzyszącym nam luzem i obserwować, jak często będzie na nas spoglądał, dowiemy się, że zaledwie raz czy dwa razy w ciągu godziny; wygląda wręcz na to, że pies przypadkiem podąża tą samą drogą. Bierze się to stąd, że pies może skrajami pola widzenia doskonale zauważać, gdzie się w tej chwili jego pan znajduje. Większość zwierząt, które w ogóle mogą wpatrywać się obojgiem oczu, jak ryby, płazy, ptaki i ssaki, czynią to zawsze krótko i w momentach najwyższego celowego napięcia: albo wtedy, kiedy się boją przedmiotu, w który się wpatrują, albo coś w stosunku do niego zamierzają - najczęściej nic dobrego. U zwierzęcia wpatrywanie jest niemal jednoznaczne z celowaniem. Dlatego zwierzęta między sobą uważają takie wpatrywanie się za wyraźnie wrogie i zagrażające. Stąd - w obcowaniu ze zwierzętami - obowiązywać winny pewne nakazy uprzejmości i taktu: kto chce pozyskać zaufanie płochliwego kota lub strwożonego młodego psa, niechaj nigdy nie wpatruje się ostro w zwierzę, lecz rzuca na nie okiem na krótko, jak gdyby wzrok spoczął na zwierzęciu tylko przelotnie.
Wszystkie prawdziwe małpy mają tę samą fizjologię oka co człowiek. Ponieważ są bardzo ciekawe i w obcowaniu z innymi stworzeniami całkowicie wyzute z taktu i uprzejmości, działają więc na nerwy innym ssakom, zwłaszcza psom i kotom. Sposób w jaki nasze najmilsze zwierzęta domowe reagują na małpy, odzwierciedla dokładnie ich stosunek do ludzi."
O Lorenzu słyszałam od mojego męża już wiele lat temu. Opowiadał mi o takim zabawnym panu, który przechodził pół życia w gumiakach, a za nim jego ukochane gęsi, którym wdrukował, że jest ich matką i tak świat dowiedział się o impritingu. Okazało się jednak, że to nie tylko wybitny badacz i naukowiec, ale przede wszystkim człowiek kochający zwierzęta bezgranicznie. Opisuje w pewnym momencie jak uratował życie swojego psa narażając własne, a nie był samotnikiem miał żonę i dzieci, a jednocześnie gdy pies jego wpadł do rzeki w straszliwy mróz, to bez wahania rzucił się na ratunek, co zresztą sam przypłacił kąpielą w zlodowaciałym Dunaju. O doświadczeniach na zwierzętach mam chyba wiedzę większą niż bym chciała, ale nigdy wcześniej zanim odkryłam tą książkę nie przypuszczałabym, że prawdziwa nauka może być połączona z tak wielką miłością.


Co mnie smuci na sam koniec w związku z książką? Kupiłam ją na przecenie w Empiku, dwa pokaźne stosy tej książki zachęcały do kupna jednej z nich 30% przeceną. Dlaczego nikt nie kupował książki napisanej przez noblistę - wybitnego etologa - twórcę impritingu? Bo ludzie nabierają się na popkulturową papkę, różnych zaklinaczy zwierząt, kolorowo wydanych, posługujących się sztuczkami, których znaczenia mam wrażenie niekiedy sami nie rozumieją, a Konrad Lorenz leży sobie na półkach niezauważany i czeka na zapomnienie...