Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilijnie....ale krótko


Szanowni czytający, zaglądający, komentujący i nie, krytykujący i nie, ujawniający się albo i nie, dla Was wszystkich najlepsze życzenia świąteczne.

Konie zeżarły opłatek ale jeszcze nic nie powiedziały. Pewnie zbyt wcześnie. Wichrzysko okrutne, jakby to noc złych duchów była dzisiaj, a nie noc narodzenia.

sobota, 22 grudnia 2012

Podsumowanie

wejście do domku latem, oczywiście po remoncie
taki widok zastaliśmy, na zdjęciu domek przed remontem, orginalny płotek, który Misiek - czyli pies po poprzednim właścicielu, jak chciał wyjść, to odrywał kolejną spróchniałą sztachetkę
budynki gospodarcze i Misio na łańcuchu, oraz wejście do domu, tam na końcu była drewutnia, do której bardzo bałam się chodzić po ciemku
a tak wygląda domek teraz
budynki gospodarcze teraz
Choć nigdy dotąd tego nie robiłam, mam na myśli podsumowanie roku, to tym razem mam potrzebę je zrobić, ale nie w kontekście roku, a całego życia, ale zwłaszcza tego nowego, które rozpoczęło się na wsi.
Tak, to już trzy lata - ponad, odkąd mieszkamy na wsi i muszę przyznać, że nie wyobrażałam sobie siebie na wsi, taki pomysł nie przyszedł mi nigdy do głowy, nie miałam rodziny na wsi, nie spędzałam wakacji na wsi, więc takie życie było całkowicie abstrakcyjne dla mnie i nie zaprzątało moich myśli.  Na początku chcieliśmy po prostu własny dom, ale to był czas skoku strasznego cen ziemi, tak że działka kosztowała jedną trzecią wartości domu i to działka tysiąc metrów kwadratowych, aż tu nagle ni z tego ni z owego nasza znajoma mówi, że jest dom na odludziu do sprzedania i żebyśmy pojechali obejrzeć. Pojechaliśmy, gdy ujrzałam dom z daleka., to byłam załamana i mówię wracajmy, ale Michałek powiedział, że widzi właścicielkę i będzie głupio jak odjedziemy, że musimy się choć przywitać, dom był straszny, obejście jeszcze gorsze, ale były dwa wielkie  (jak na standardy blokowe) pokoje ze śliczną podłogą, no i ta ziemia - prawie hektar wokół domu i zero ludzi, tylko cisza. Mieliśmy mieszane uczucia, ja pragmatycznie myślałam o nakładach finansowych jakich wymaga ten dom, Michałek romantycznie i przekonywał mnie, że to ostatni moment na zmiany w naszym życiu, oboje mieliśmy skończone trzydzieści lat, Michałek trzydzieści sześć, a ja trzydzieści jeden. W końcu przyznałam mojemu mężowi rację i zajęłam się wszystkimi formalnościami notarialno-bankowymi, zostaliśmy właścicielami mini gospodarstwa do całkowitego remontu... pieniądze na remont zostały praktycznie całkowicie zaprzepaszczone przez ekipę, którą najęłam... cóż, człowiek uczy się na błędach, ale już nawet nie mam siły wspominać tego wszystkiego, po trzech miesiącach od zakupu, wprowadziliśmy się do domku, w którym można było zamieszkać, choć nadal wymagał remontu. Czas mijał, w miarę możliwości dalej remontowaliśmy, już ze środków bieżących i nagle pojawił się Husky, a potem mleczne kozy, choć nie mieliśmy sprecyzowanych planów na życie na wsi, to okazało się, że to stricte wiejskie sprawia nam ogromną przyjemność. Potem pojawiły się konie i choć byłam przerażona tym co zrobiłam (zakup koni), okazało się, że chyba mam do tego powołanie, wszystko co ich dotyczy - układanie, praca przy nich, odbywa się tak bardzo naturalnie jakbym miała konie od zawsze, choć dopóki one się nie pojawiły to widziałam konia na żywo parę razy, ale zawsze chciałam jeździć konno, a o własnym koniu nie marzyłam nigdy, a tu dwa głupki, dzikusy, które wytrzeszczały oczy jak się do nich zbliżałam aby je przeprowadzić na pastwisko i wpadały w stupor. Tak po tych trzech latach odnalazłam samą siebie i jest mi z tym dobrze, choć nie było łatwo i nadal nie jest, pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam piec centralny i ogień pod ciśnieniem wentylatora, drzwi do pieca były jak drzwi do piekła, wcześniej widziałam płomień tylko na kuchni gazowej, a tu musiałam sama palić w piecu, co robię do tej pory, bo nadal zajmuję się całym teraz gospodarstwem sama, choć na Michałka spadła część obowiązków ze względu na to, że rzadko jestem w mieście.  Dom nadal wymaga remontu, choć jest już do zrobienia coraz mniej, ale dom, to dom zawsze jest coś do zrobienia. A ostatni rok? cóż był chyba rokiem, w którym najmniej się działo, mało remontowaliśmy, bo życie wymusiło na nas kupno działki budowlanej, po cenie działki budowlanej, co nas wyssało ze wszystkich oszczędności i zmusiło do pożyczki, ale nie poddajemy się, bo ten nowy rok, będzie przynajmniej dla mnie być może najważniejszy w życiu - moje konie będą układane pod siodło, a pierwszego dosiadu chcę dokonać osobiście, oczywiście pod czujnym okiem specjalisty, czyli cudownego człowieka jakim jest pan Andrzej Puchała, mamy przyjemność go nie tylko znać, ale i przyjaźnić się z nim, to cudowny człowiek z ogromną wiedzą o koniach i końskiej naturze.
Kończąc, wieś to wyzwanie i nie sama sielanka, a często ciężka praca fizyczna, ale obudzić się we własnym domu, na własnej ziemi wiosną i latem, wstać z łóżka, zrobić kawę i usiąść z nią na schodkach przed domem, nie przejmując się zupełnie co się ma na sobie i ile, bo nikogo nie ma w pobliżu - nieopisane... na kolanach koty, po bokach psy i konie złoszczące się, że jeszcze u nich nie byłam, aby do wiosny...
A na samiuśki koniec muszę przyznać się szczerze, że prowadzenie ogródka nie jest moją pasją, choć planuję na wiosnę ze względu na nieopisany smak własnych warzyw, a kozy - kóz już nie mam, bo jednak to za dużo pracy jak dla mnie i choć była to cudowna przygoda doić własne kozy, robić jogurty i sery z mleka, to jednak nie jest to zwierzątko dla mnie. Mam za to drugiego psa - suczkę półkrwi husky i jest ona największym osiągnięciem tegorocznym. Pies, który w kontekście kości pogryzł mnie i Michałka - dosłownie pogryzł, strach było koło niej przejść podczas jedzenia, nie daj Boże schylić się po coś co upadło na podłogę jak jadła - ręka odgryziona! Teraz gdy Pasia je kość, mogę do niej podejść, podnieść z ziemi kość - jej kość! i trzymać, a ona spokojnie ją obgryza, a ja ją obracam tak, aby mojej Pasieńce było wygodnie, zaczyna też się z nami bawić podgryzając delikatnie, czego wcześniej nie umiała, mam wrażenie, że nie wiedziała co to takiego zabawa z człowiekiem. Gdy bawiąc się z Arrowkiem ją próbowaliśmy wciągnąć do zabawy, to sztywniała i robiła wystraszone oczy, ogon pod siebie, uszy położone, a teraz uszy w górze, ogon w górze i delikatnie nas gryzie, a my ją łapiemy za nóżki i boczki udając psie zaczepki.
Trzy lata też już żyjemy bez oglądania telewizji i nawet bym nie przypuszczała, że to może być takie przyjemne i daje tyle wolnego czasu na czytanie książek. Miałam napisać wczoraj o czymś jeszcze ważnym, ale jak zwykle nie pamiętam już o czym cóż...ktoś już ostatnio na swoim blogu wspominał, że atakuje go pewien Niemiec o nazwisku Alzheimer, do mnie też już dotarł i to dość dawno, już nawet nie pamiętam kiedy...

Na koniec ogłoszenia drobne:-)
1. Likwiduję drugi blog, bo tam prawie nikt nie zagląda, więc moimi wytworami, jak i opisami książek będę zanudzać tutaj:-)
2. Nasz ukochany kuzyn uruchomił właśnie internetowe czasopismo na - www.drugiobieg.eu  do którego poczytania zachęcam serdecznie, zwłaszcza, że całkowicie darmowe i powstałe z czystej pasji, a wiem, że zagląda tu wielu czytaczy książek i wielbicieli fantastyki, którą i ja kocham miłością szczerą i bezgraniczną.

A na samiuśki już koniec końców życzenia:
ZDROWYCH I WESOŁYCH ŚWIĄT I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!
A żegnam Was cytatem ze Strugackich, który jest bardzo adekwatny dla nas wioskowych - "Poniedziałek zaczyna się w sobotę" - i ja to kocham:-)

środa, 19 grudnia 2012

Prezent?

Chłopina przywiózł ze swojego kraju rodzinnego całą masę rupieci, między innymi - ciągnik. Marudził ci on już długo, że jeden ciągnik za mało, bo to w sianokosy jednym się kosi a drugim się obraca, zaraz za tym pierwszym, i jeszcze cała masa ważnych przyczyn była, ale chyba wyleciało mi z głowy. No więc jęczał i jęczał, i pewnie się trochę zastanawiał, jak by to zrobić, żeby sobie jeszcze jeden ciągnik kupić i żeby to nie wyglądało na pazerność chłopską. No i wymyślił - że to prezent urodzinowy będzie dla Baby, czyli mnie.
Ja co prawda tych czasów nie pamiętam, kiedy to wzywano piękniejszą i mądrzejszą część narodu polskiego, żeby siadała na traktory, za pomocą rewolucyjno- lekko- erotyzujących plakatów. Zastanawiam się, czy mógłby te czasy pamiętać mój nowy ciągnik, roboczo nazywający się Pimpi. Bo wiekowy ci on, wiekowy, po przestudiowaniu numeru seryjnego wyszło na jaw, że starszy nie tylko od naszego pierwszego traktora (rocznik 82), ale i ode mnie. Prawdopodobnie wyprodukowany w 1965 roku.
Jakoś nie gustujemy w nowoczesnych maszynach z elektroniką, klimą, ogrzewaniem( być może nawet podłogowym) i innymi bajerami, tylko w sprzęcie prostym, mechanicznym, który w razie awarii młotkiem, drutem i sznurkim da się naprawić.
Poniżej zdjęcia naszego nowego zwierzątka, a jeżeli ktoś chce mu wymyślić jakieś inne imię niż Pimpi, to bardzo proszę.
Chłopina zawiązuje kokardkę
Baba udaje, że umie



Przy okazji donoszę, że odrobaczyliśmy część męską naszego końskiego stada. Chłopaki ćwiczą balet zsynchronizowany. Szkoda że nie udało mi się zrobić filmu. Poruszali się dokładnie tak samo, w jednym kierunku, w tym samym tempie.

Chłopaki: od lewej jasny Mazur( bez jaj ), ciemny Len-roczniak, i jego papa, nasz ukochany ogier Galeon

niedziela, 16 grudnia 2012

Ostatni wpis...

...w najbliższym czasie, a myślę, że Agniecha w poniedziałek, najpóźniej wtorek, też będzie chciała o czymś napisać:-))) U mnie urwanie głowy siedzę przy papierach, zdrapuję farbę z futryny (co można zobaczyć tu - www,udekorujsamadom.blogspot.com), szyję, sprzątam po zwierzakach, bo plucha u mnie straszna i błoto, no i próbuję nie zwariować od tej szarzyzny na dworze, a no i najważniejsze pilnuję kota, aby nie zeżarł kanarków:-)
-Jasiu, co robisz?  pyta sąsiad
-wykopuję grób dla kanarka! odpowiada chłopiec
-a dlaczego dla kanarka kopiesz taki wielki dół??? pyta dalej
-bo kanarek jest w cholernym kocie!!!
    w orginale, było mocniejsze słowo na określenie kota:-)  ...więc, aby kanarek nie znalazł się w kocie, cały czas muszę pilnować kota:-)))

piątek, 14 grudnia 2012

Jak tu skryć się od napaści?!

Odkąd nasze ukochane psy postanowiły już całkowicie zamieszkać w domu, mając w głębokiej pogardzie budę na podwórzu, każdy posiłek wygląda mniej więcej właśnie tak jak na zdjęciu. Biedny Michałek uciekał  z panną cottą, aż mu się przestrzeń skończyła i wylądował pod samą lodówką. Mimo iż przepisy postanowiłam zamieszczać na drugim blogu, to zrobię mały wyjątek i przepis na gotowaną śmietanę, czyli panna cotta, zamieszczę tu: 500ml śmietany 30% lub 36% zagotować z laską wanilii, gwiazdką anyżu i 40g cukru; dwie łyżeczki żelatyny rozpuścić w pół szklanki gorącej wody, śmietankę wyłączyć wymieszać z żelatyną rozpuszczoną i dodać kieliszek rumu. Zarówno psy jak i człowieki uwielbiają okrutnie co widać na załączonym zdjęciu.
Na koniec, dla pocieszenia wszystkich nielubiących zimy i narzekających: u mnie dziś rano było w domu (sprawdziłam jeszcze raz) 9st., gdyż Michałek kupił trefny miał, na naszej ukochanej oszukańczej wsi:-) dziś przywiezie z miasta, aby uniknąć tego dramatycznego przeżycia obudzenia się w tak "miłej" temperaturze i zimowej aurze nie tylko za oknem:-)))

wtorek, 11 grudnia 2012

Może i piękna ona, ale czemu tyle śniegu?

Wzdycham ciężko, ale co zrobić, Paulina mnie zabije, jak nic nie napiszę. Zresztą obiecałam jej już co najmniej trzy razy, że to zrobię. Więc - do dzieła. O czym tu pisać - chyba znowu o koniach, czyli moich kochanych konikach polskich. Które hodujemy z moim Chłopem Nikolasem już od ładnych paru lat. Zadziwiły mnie ostatnio, bo normalnie, jak zima przyjdzie, i śniegu dużo napada, to one bardzo się domagają jedzenia, dwa razy dziennie, czyli rano i wieczorem, stoją w stajni i czekają na siano. Nawet zdarza im się rżeć i kopać w ścianę - to już nawet głupi człowiek zrozumie, że są głodne. A tego roku - jakoś się nie domagają. Łażą po swoim zimowym pastwisku, kopią w śniegu, czasami i przez półtora dnia ich nie widać - stoją za górką i wygrzebują koniczynę spod śniegu. Ciekawe, jakie wnioski wyciągnąłby z ich zachowania stary, mądry góral - ten, co to przepowiada pogodę. Zima, bydzie, panie, sroga??? A może - zimy nie bydzie???? Wczoraj to już się zaniepokoiłam, po tym, jak o ósmej wieczorem poszłam zadać siana i nigdzie ich nie było. Nawet straszne myśli zaczęły mi krążyć po głowie - uciekły, uciekły - i co teraz. No dobra, to nic, że zaspy powyżej kolan, pada śnieg gęsty i mało co widać - wyruszyłam za górkę. Oj szłam, i szłam, ciężko było, zadymka okrutna, ale w końcu doszłam, w międzyczasie obserwując różne dziwne poruszające się obiekty, postacie, które jawiły mi się przed oczami w tym śnieżnym mroku. I snując refleksje, że tak naprawdę tylko elektryczność powstrzymuje nas - ludzi- od wiary w duchy, krasnoludki i inne taki zwidy. Wystarczy w nocy połazić po własnej chałupie ze świecą w ręku - dom żyje, z kąta wyskakuje skrzat, coś biegnie za mną - rozumuję racjonalnie, że to mój cień, ale nieracjonalny mózg szepcze - duchy. Brrrr.... No więc doszłam za górkę, a tam stały te kretyńskie stwory, wyżerając koniczynę spod śniegu, i głęboko w zadach mając siano, które im porozkładałam po stajni. Które to siano z takim wysiłkiem dla nich w lecie skosiliśmy, zebraliśmy, zwieźliśmy itp. Niewdzięcznice... I nawet nie chciało im się zejść ze mną do stajni, dopiero dzisiaj je zobaczyłam zbiegające z górki. No, to zrobiłam im parę zdjęć. Pomiędzy sesjami odśnieżania - doprawdy bezsensowne zajęcie, co odgarnę to nowe napada...

czy te oczy mogą kłamać?

takim to nigdy nie zimno

co ta matka robi??? Pewnie je siano...

bo w stajni też może być miło

niedziela, 9 grudnia 2012

Mówcie co chcecie - zima jest piękna!

Kocham zimę, taką mroźną, ze śniegiem, oczywiście kocham ją nieco mniej gdy są kłopoty z piecem, lub opałem, ale na razie nie ma, więc mogę ją kochać miłością szczera i bezgraniczną. Wokół wszytko białe, u mnie było dziś -10st. i jak nigdy dotąd u mnie już choinka ubrana, jeszcze nigdy tak wcześnie jej z nami nie było. Pojechaliśmy dziś do lasu po szyszki do wieńca ozdobnego, który chciałam zrobić do saloniku, ale niewiele znalazłam, za to psy szalały z radości, bo oczywiście pojechały z nami. Koniki moje dziś przeskoczyły ogrodzenie padoku (muszę podwyższyć) i Lisiak pokopał samochód , który zaparkowaliśmy na podwórzu, bardzo zderzaki mu się nie podobały, wyskoczyłam na mróz jak istna furia w krótkich spodenkach, podkoszulce i ciapciach - bo prosto z łóżka, złapałam po drodze szpicrutkę i wydarłam się: wynosić się do stajni!!! Lisiak zmieścił się w przesmyku cieniuteńkim, między taczką a palikiem i skrył się w stajni grzecznie, a za Dżygitem musiałam latać po tym mrozie i wywijać szpicrutą dla postrachu, ale za drugim okrążeniem podwórza już również wylądował w stajni. Straty to: pogryzione lusterko i porysowany zderzak, ale tylko troszeczkę, dobrze, że się niczego nie najadły, ani sobie nie zrobiły. Jak wyjrzałam rano przez okno, to wyglądało to tak, jakby Lisiak chciał wprowadzić auto w ruch i się zastanawiał kopiąc w tylny zderzak: no, dlaczego nie jedzie?!? Jeszcze kilka zdjęć z dzisiejszego dnia:-)
I już tak na siamusieńki koniec - choinka, no i sami powiedzcie, w co powinna być ubrana moja choinka? Oczywiście w koniki ceramiczne, ręcznie malowane, ich masywność oddaje charakter konika polskiego, choć Lisiak troszkę się wyrodził, ma szczupłe długie nogi i jest delikatny w ruchu. Choineczka jest malutka, dobrana pod koniki, bo na większej by zniknęły, a do najtańszych nie należały, więc jest ich tylko osiem.
...i powiedzcie mi: co koń robi jak tak delikatnie unosi ogon? oczywiście puszcza bąka i takie było moje pierwsze skojarzenie gdy je zobaczyłam w sklepie...
A w moim rodzinnym domu, choinkę ubiera się po dziś dzień dopiero w dniu wigilii - rodzice się załamią...

czwartek, 6 grudnia 2012

Ropień w kopycie, zwariowane Huskye i problem kastracji


Jak już wspominałam, do Dżygita był umówiony weterynarz na piątek, aby ustalić przyczynę jego ociężałości, ale ja uparłam się aby przed jego wizytą zrobić jeszcze raz kopyta, mimo, że wszyscy kręcili głowami, bo przecież miesiąc temu były zrobione. Ale ja chciałam mieć pewność, że z kopytami jest wszystko w porządku, aby wyeliminować je z procesu diagnostycznego, więc mówię tniemy jeszcze raz ile się da i koniec. Dżygit nie kulał, tylko był taki ciężki w ruchach i nie podejmował tak często zabawy z Lisiakiem jak dawniej, myślę, że osoba z zewnątrz, nawet znająca się na koniach nie dostrzegłaby problemu, ale ja nie mogłam spać po nocach, bo wiedziałam, że coś jest nie tak. Dżygit w miarę spokojnie - no może z małymi ekscesami;-) dał sobie zrobić trzy kopyta, zabieramy się za czwarte (tył), a tu wyskoki, kopniaki, próby ucieczki, szarpanina. Musieliśmy go z Michałkiem zakleszczyć, ja z jednej strony napierałam na jego bok z całej siły, a Michałek z drugiej, pan Andrzejek jakimś cudem podniósł, ją do góry i zaczął ciąć. Dżygit w pewnym momencie jakby osłabł, w tym samym, w którym pan Andrzej odciął kawałek odsłaniając dziurę, którą zaczęła się sączyć ropa, Dżygit poczuł ulgę i już do końca dał sobie zrobić kopyto bez sprzeciwów. Oba koniki mają zrobione śliczne kopyta w dobrym stanie, tylko u Dżygitka zrobił się ten paskudny ropień, to było wczoraj, a dziś już szaleje z Lisiakiem i obserwowałam go - robi zdecydowanie dłuższe kroki tyłem, choć jak gwałtownie skręca w bok podczas zabawy, to delikatnie przysiada (ugina), tył, czasem cały, czasem jedna noga, zabawy nie nagrałam, bo jak już wspominałam, jak tylko mnie zobaczą, to natychmiast przerywają i do mnie lecą, co będzie widać na zdjęciu, tak szalały, że Lisiakowi Dżygit kantar zdjął, a jak tylko otworzyłam okno, to momentalnie przybiegły do ogrodzenia jak najbliżej mnie...
Ale za to udało mi się nakręcić, co prawda kawałek, ale zawsze, zabawy moich psów, istne szaleństwo, a nagranie jest zrobione już w końcówce zabawy, wcześniej byłam z nimi na długim spacerze. Jak zobaczyłam, że pada taki porządny śnieg jak one lubią, to mówię idziemy, było tak ślisko, a one tak szaleńczo biegły, że biegnąc nie mogłam za nimi nadążyć i tylko myślałam: jeśli cię przewrócą, nie wolno puścić smyczy, nawet jak będziesz lecieć na przysłowiowy 'pysk' - to nie wolno, bo uciekną, więc lecąc masz ściskać mocniej smycz! I tak sobie tłumaczyłam jak biegliśmy w jedną stronę, a było naprawdę ślisko, wiatr zawiewał śnieg w twarz, więc niewiele widziałam, droga powrotna była już spokojniejsza - na szczęście, a ja jestem tym maratonem umęczona strasznie, zrobiliśmy w sumie ze trzy kilometry, ale to tępo które nadały było szalone.

Teraz dylemat, jaki mam aktualnie.
Do tej pory o kastracji myślałam jako o czymś oczywistym, ale ponieważ zaczyna się termin zbliżać wielkimi krokami, to czytam w temacie jak najwięcej. No i nachodzą mnie wątpliwości, czy w ogóle trzeba je kastrować, dziś czytałam o przyczynach kastracji, że robi się ten zabieg aby wyeliminować temperament ogiera i ułatwić pracę z koniem, ale ja przecież nie mam z nimi wielkich problemów i potrafię nad nimi zapanować, dodatkowo nie pojawiło się jeszcze wędzidło w naszym szkoleniu, a to przecież mocno sprawę ułatwi. kastracja natomiast niesie pewne ryzyko powikłań - dziś czytałam o wypadających narządach, a dla mnie to nie są konie jak nie te, to inne, one są jak psy, są członkami naszego stada, naszej rodziny, więc sprzedaż, uśpienie itd. nie wchodzi w grę. na razie tak na poważnie zaczęłam czytać dopiero dziś, ale wynika z tego mojego czytania, że pewne nabyte, czy wyuczone zachowania i tak mogą pozostać. Tak więc jeśli ktoś ma wyrobioną opinię, bądź przemyślenia, to zapraszam do dyskusji może to pomoże mi podjąć decyzję.
W dzisiejszych czasach kastracja i sterylizacja stała się czymś powszechnym, pożądanym i modnym, istnieje wręcz presja, aby sterylizować i kastrować wszystko co nie rasowe i nie mające prawa się rozmnażać - tylko hodowle rasowe. Pewne środowiska wręcz wprowadziłyby nakaz gdyby tylko mogły, a człowiek, który nie kastruje i nie sterylizuje jest w opinii tych środowisk skrajnym ignorantem przyczyniającym się do bezpańskich i niechcianych - psów, kotów, koni? Na szczęście nie wszyscy tak myślą, choć większość weterynarzy jak najbardziej przychyla się do pomysłu, bo to drogie zabiegi. Ja, choć ubolewam nad bezpańskimi zwierzętami i mordowanymi również w schroniskach, to nigdy nie miałam zwierząt z rodowodami, zawsze kundle, wyjątkiem są konie, ale to dlatego, że zależało mi na cechach tej konkretnej rasy - głównie psychicznych i nie pomyliłam się. Teraz, gdyby wykastrować i wysterylizować wszystko co nierasowe, to kundle i koty europejskie krótkowłose - czyli dachowce pospolicie mówiąc przestałyby istnieć, bo przecież nikt nie prowadzi hodowli kundla, czy dachowca, a ja nie miałabym Biżu, Arrowka, Pasi i wszystkich moich kotów, one nie miałyby prawa się urodzić. Wydaje mi się, że nie tędy droga, dlaczego nie mamy pomysłów na promowanie świadomości i odpowiedzialności w społeczeństwie, tylko szukamy takich prostackich rozwiązań i głupich tak naprawdę. Na marginesie tej opowieści, czytałam ostatnio o najnowszej modzie na usuwanie psom strun głosowych?!? na co my ludzie jeszcze wpadniemy i do czego się jeszcze posuniemy, aby nam było miło i przyjemnie... Okazuje się jeszcze, że rola seksu jaką nadaliśmy my ludzie, jest unikalna w przyrodzie, w książce "Filozof i wilk" autor powołuje się na obserwacje i badania zawarte w innej książce, a opisujące życie wilków, otóż ruję w stadzie ma tylko samica alfa i tylko raz do roku, reszta samic ponoć nie, nikt nie wie dlaczego tak się dzieje, ale tak jest, a osobniki o niskiej pozycji w stadzie całe swoje życie nie zaznają przyjemności kopulacji. Tak więc, czy nie kastrując moich koni i skazując je na niezaspokojenie potrzeb poprzez uniemożliwienie im kopulacji, skazuję je na ciągłą frustrację i nieszczęśliwe życie? czy też to nie ma aż takiego znaczenia? a jeśli im zaszkodzę kastracją, jeśli coś się nie uda? a jeśli ich nie wykastruję i narażę nasze życie na niebezpieczeństwo? ale w końcu na ogierach też się jeździ? i takie oto pytania kłębią mi się po głowie...

wtorek, 4 grudnia 2012

Swiąteczna nostalgia...

Odkręcanie papierka z jednej strony
odkręcanie z drugiej
mycie łapek po zjedzeniu
Pasia już wylizuje zawartość z papierka
i to bardzo starannie
Zawsze przed świętami ulegam czarowi, ale i nostalgii. Chodząc po mieście i sklepach, na każdym kroku wszystko do nas krzyczy: Święta, Święta! Piękne, cudowne, radosne Święta, ale najmilsze są te z rodziną, bliższą i dalszą, a w mojej ułożyło się tak, że część mieszka bardzo daleko, a część jest skłócona okrutnie, tak więc świąteczny czas nie do końca jest taki jakbym chciała, częściowo jest tak, że niektórych bliskich już w ogóle nie ma... Ale zdarzy się i tak, że przyjedzie moja siostra z rodziną, no i wtedy to są Święta!!! Na razie jeszcze jest czas, choć mój małżonek już mnie prosi o choinkę - musi jeszcze poczekać, a na razie leczymy się słodyczami tj. ja i moje psy z melancholii przedświątecznej. Psy zawsze dostają (a dostają rzadko) cukierki w papierkach, dlaczego, hmmm.... troszkę z sadyzmu, a troszkę dlatego aby miały zajęcie na dłużej, gdyż są to psy, które nie gryzą cukierka w papierku, a rozwijają najpierw papierek, a trochę to zawsze trwa, choć Pasia dziś jak robiłam Arrowkowi zdjęcie jak się męczy i odwróciłam się aby zrobić jej, patrzę, a tu papierek wylizany, rozprostowany i śladu po cukierku nie ma.

Jeśli ktoś miałby ochotę poczytać jeszcze o świętach, ale i o erotyce, to zapraszam na mój drugi blog www.udekorujsamadom.blogspot.com, przenieść się tam można również klikając na zdjęcie :-)

sobota, 1 grudnia 2012

Obiecane zdjęcia ze spaceru i reszta opowieści.

"Słodka" Pasia

I zaraz będzie o konikach, ale najpierw o Pasi, otóż Pasieńka nasza kochana kosztowała nas ostatnio 50 zł. A  było to tak, pojechaliśmy z psami do miasta, zadowoleni my i psy z tej wspólnej wycieczki, odwiedziliśmy moich rodziców, tata mój nas do samochodu odprowadził i właśnie przy tym pożegnaniu, przy aucie odbyła się owa strata... stoimy przy aucie, żegnamy się z tatkiem, pieski na krótkich "miastowych" smyczach, ja trzymam Pasię wyciągam się aby pocałować tatkę na pożegnanie, przechodzą jacyś ludzie, ale przecież psy przy nodze, nagle słyszę aaaaaa..... odwracam głowę Pasia stoi grzecznie, pytam co się stało? A Michałek mówi, że Pasieńka uchlała panią!?! Ale jak? Ale kiedy? Przecież ja odwróciłam głowę na sekundę...??? I wystarczyło!!! Spodnie rozerwane - koszt 50 zł!!! Michałek mówił mi potem, że widział wszystko, bo stał obok z Arrowkiem, powiedział, że to była sekunda, Pasia zrobiła nagle ni z tego i z owego tzw. "szczupaka" i chaps panią za nogę... Pasia jest teraz pod specjalnym nadzorem...

No, to teraz koniki:-)

Lisiak cały czas się szarpał, albo chciał skubać trawę
Na koniec sam się bez bacika i na uwiązie lonżował, śmialiśmy się strasznie
A Dżygit grzeczniutki, tylko jakiś ociężały się zrobił, w tym tygodniu umówimy weterynarza
Dżygit, to sama słodycz
Są takie dni, że moje rumaki są nie do opanowania i wtedy lepiej sobie dać spokój, dzisiejszy dzień należał właśnie do takowych, Lisiak się rwał, nie chciał iść spokojnie, był bardzo pobudzony. Zwykle takie rzeczy  dzieją się podczas silnego wiatru, gdy dolatują do nich tysiące zapachów, ale dziś było bezwietrznie prawie, więc co było powodem tego niepokoju pojęcia nie mam. tak czy inaczej spacer był krótki i pełen wrażeń.




Ponieważ od poprzedniego wpisu upłynęło sporo czasu i sporo się działo, różnych rzeczy, ale skupię się na tych wiejskich:-) Jak można było zobaczyć na zdjęciach w poprzednim wpisie, zalegało mi pod oknami ok.80, może 70 kostek siana, które trzeba było wnieść, kostka po kostce na strych po schodach, wyzwanie to niemałe, zwłaszcza dla mnie, dodatkowo z różnych przyczyn nie była sprzątana stajnia od miesiąca, tylko dosypywana słoma codziennie, kostka - dwie. Mój Tatuś Słodki zadzwonił do mnie parę dni temu i nastraszył mnie opadami strasznymi, w związku z tym zebrałam się w sobie i... zrobiłam wszystko jednego dnia sama. Niech już będzie, że kostek było 70, więc te siedemdziesiąt kostek pownosiłam i poukładałam na strychu (pierwsze piętro), następnie wzięłam się za stajnię... i tu już bardzo musiałam się zaprzeć, byłam już zmęczona, a po pierwszej wywiezionej taczce w stajni właściwie nie ubyło nic a nic, chciało mi się płakać, usiadłam na schodach i tak sobie myślałam, czy ja jestem to w stanie zrobić - ok 30 taczek mokrego gnoju, suche było tylko z wierzchu... Zaczęłam sobie przypominać chwile w moim życiu, kiedy to pokonywałam samą siebie fizycznie i psychicznie, a było to w górach, nie uprawialiśmy sportu na co dzień, ale jakieś trzy razy do roku wyjeżdżaliśmy w góry i tam dawaliśmy sobie wycisk, ale taki dosłownie. Pamiętam zwłaszcza ostatni, cztery lata temu, poszliśmy pierwszego dnia po przyjeździe nad Morskie Oko, ale że nie czuliśmy zmęczenia, to postanowiliśmy iść wyżej, nad Czarny Staw, nad Czarnym Stawem uśmiechnęliśmy się do siebie i mówimy - a co nam idziemy na Rysy, no i poszliśmy, tylko że schodząc okazało się, że już zaczyna się robić ciemno. pomiędzy Czarnym Stawem a Morskim Okiem to właściwie po schodach skalnych się wspina, więc prawie zbiegaliśmy w dół w nadziei, że załapiemy się na busa lub na wóz konny, ale przy schronisku nad Morskim Okiem okazało się, że już prawie noc i na parkingu nikogo nie ma, a od schroniska w dół to jeszcze parę godzin, byliśmy już bardzo zmęczeni tempem, które sobie nadaliśmy, wtedy były ostrzeżenia o misiach, więc biegiem w dół asfaltem, a tu noc, latarki mieliśmy, ale nie naładowane, bo nie spodziewaliśmy się takiej wyprawy, aby było szybciej zaczęliśmy skracać drogę przez las, ale pomyliliśmy szlaki i droga trwała jeszcze dłużej, w świetle latarki kolory nam się pomyliły szlaków. Cała wyprawa trwała jakieś czternaście godzin, od Morskiego Oka cały czas biegiem w dół, wydawało nam się, że nie damy rady, a daliśmy, choć to była ostatnia wyprawa podczas tego wyjazdu, na drugi dzień całe ciało bolało mnie jak jeden wielki siniak, na dotyk czułam ból. I tak podczas tego sprzątania stajni cały czas sobie przypominałam tą wyprawę, jak mięśnie zaczynają boleć, a gdy się nie przerywa pracy, to po pewnym czasie przestają i posprzątałam całą stajnię do czysta. Zamieszczam kilka zdjęć z tego wyjazdu, jako wspomnienie, tak sentymentalnie...
Rysy, wyżej w polskich Tatrach już nie można, Słowacka strona jest wyższa
Pod Rysami, w dole Czarny Staw, a niżej Morskie Oko
Następnego dnia po tej naszej ekspedycji mieliśmy wejść, chyba na Kościelec, tak rekreacyjnie, ale nie byłam w stanie, za bardzo bolały mnie mięśnie... skończyło się na obserwacjach lornetkowych i spacerkach po dolinach:-)
I tyle na dziś, mogę tylko na koniec dodać, że stajnia jest sprzątana starym dobrym zwyczajem codziennie, aby nie narosło! Co jeszcze, to przekonajcie się sami na moim drugim blogu, na który już nikt niestety nie zagląda, a ja bardzo chciałabym go reaktywować, wystarczy kliknąć na zdjęcie po lewej stronie, tam gdzie współautor, a w magiczny sposób zostaniecie przeniesieni, do czego zachęcam serdecznie:-)