Konie

Konie
Konik polski, to rasa koni małych, pochodzących od dzikich koni Tarpanów występujących na obszarze Europy. Tarpany, które przetrwały zostały odłowione i umieszczone w prywatnym zwierzyńcu hrabiów Zamoyskich. W 1808 roku z powodu panującej biedy zostały rozdane do użytkowania chłopom, w wyniku krzyżowania się z lokalnymi końmi wykształciła się rasa nazwana przez prof. Vetulaniego konikiem polskim. Konik polski charakteryzuje się wysoką inteligencją, łagodnym charakterem, jest odporny, wytrzymały, ma niski wzrost (do 140 cm), silną budową ciała, twardy róg kopytny. Jest to rasa późno dojrzewająca (3-5) i długo żyjąca. Konik polski to przede wszystkim koń wierzchowy, do rekreacji, rajdów konnych i wycieczek doskonały. Jego niski wzrost sprawia, że wielogodzinne siedzenie w siodle nie jest uciążliwe, jest odważny i dzielny. Nadaje się również do prac rolnych i lekkich zaprzęgów, a jego łagodny charakter i inteligencja sprawia, że jest niezastąpiony w hipoterapii. Konik polski to świetny wybór dla całej rodziny, również dziecka, bo gdy nasz mały jeździec dorośnie, to nie będzie musiał rezygnować z jazdy na swoim przyjacielu, konik polski bez uszczerbku na zdrowiu poniesie jeźdźca o łącznej wadze do 130 kg

piątek, 27 stycznia 2012

Tak, dzisiejszy dzień zdecydowanie należy do tych "lepszych", próbuję od 17 tej napalić w centralnym i wykąpać się... jest 20:20 i dalej piec przygasa... zdecydowanie mam dość! Lisiak uparł się aby zamordować Arrowka, poluje na niego strasznie, a jak już się dorwie to gryzie okrutnie i próbuje go rozdeptać, muszę psa zasłaniać własnym ciałem. Kociczki moje rozebrały się z ubranek, musiałam zadzwonić do weterynarza i spytać czy mam je koniecznie w nie wkładać z powrotem, okazało się, że nie. Mróz straszny w domu nie najgorzej, bo kominki grzeją, ale ciepłej wody na kąpiel nie ma, usiadłam więc do komputera i cóż ja Wam mogę dziś pokazać, konie z dziś i wylizane okna, choć nie wiem czy jest sens, bo są tak okropnie wylizane przez konie, że nic nie widać, ale co tam!

czwartek, 26 stycznia 2012

Przepraszam Wszystkich

Przepraszam wszystkich za tak długie milczenie, zwłaszcza Agniechę naszą, która się martwiła, jesteś kochana, nawet nie wiesz jak to miło, gdy ktoś myśli o tobie. Kociczki coraz lepiej, czarna zniosła wszystko o wiele gorzej i dłużej dochodziła do siebie, ale teraz obie wariują i aż strach się schylić, bo zaraz na rączki i na rączki, istny dom wariatów! Moje konie ukochane dalej łażą po siedlisku i  szkudzą strasznie, dziś wylizały mi wszystkie okna, jak sobie pomyślę o myciu... Trudno kiedyś przyjdzie wiosna! To niesamowite, że o wiele lepszy kontakt mam z Lisiakiem niż Dżygitem, dziś starałam się je zacząć uczyć biegania za mną na komendę idzie opornie, zwłaszcza Dżygitowi. Lisiak natomiast biega za mną nie zawsze i szybko mu się nudzi, ale łapie o co chodzi, a to najważniejsze, na pomysł uczenia ich takiej zabawy wpadłam po ucieczce, jak to Lisiak pobiegł za mną i dał się sprowadzić tym samym na siedlisko i tak właśnie sobie myślę, że to bardzo praktyczne byłoby gdyby za mną zechciały biegać, jutro więcej relacji, muszę jeszcze dziś dziewczyną napisać o politurze, bo obiecałam i nic, ale to już na drugim blogu będę przepraszać.

sobota, 21 stycznia 2012

szpital w domu...

Dziś dwie moje koteczki  miały sterylizację... okropnie się czuję, choć wiem, że to konieczne, to jednak okropnie. Pewnie to obłudne z mojej strony zadawać sobie pytanie - czy mam prawo podejmować takie decyzje...? Przecież świnki, czy krówki nie pytam - czy miałaby szanowna krówka coś przeciw aby posłużyła mi dziś za tatarek, na który mam straszną ochotę na kolację...? hmmm... dalej nic nie rozumiem z tego świata, dlaczego jestem zdolna do takiej paradoksalnej moralności?! Nic to, wracając do kociczek, pomalutku wracają do siebie, już nawet niuchają za jedzeniem, ale to ewentualnie dopiero późnym wieczorem. Konie oczywiście siedziały dziś cały dzień w stajni (jutro mnie pewnie sklną), dziś nawet na moment u nich nie byłam, Michałek napoił je i podrzucił im kostkę siana, to samo z kozami, ja cały czas jeszcze pilnuję kotek, aby nie skakały i nie próbowały rozbierać się z ubranek ochronnych, cięcia mają nieduże, więc mam wielką nadzieję, że szybciutko wszystko się zagoi.

wtorek, 17 stycznia 2012

...uciekły... ale wróciły!

A ostatnio tak miło wspominało mi się ich ucieczkę... Pamiętam, jak opowiadałam "koniarzom", a oni mnie pocieszali i mówili, że jeszcze nie raz mi uciekną i opowiadali swoje przygody z uciekinierami. No i kiedyś musiał być ten następny raz niestety. Zdarzyło się to wczoraj wieczorem, konie już od jakiegoś czasu chciały wrócić do stajni, wiem bo stają wtedy przy bramce i to oznacza "chcemy już do domu", a ja sobie wrednie pomyślałam dobra dobra, pociekajcie jeszcze trochę... mąż wrócił w tym czasie do domu, ja ze spaceru z psem, po jakimś czasie Michałek mówi, że jeszcze po brykiet do auta skoczy, wraca i pyta - chowałaś konie do stajni? nie odpowiadam, a on na to - no to uciekły, bo ich nie ma. Wyskoczyłam z domu, mąż za mną, krzycząc że objedzie wieś, ja że pójdę polami, obiegłam wybieg, żeby sprawdzić gdzie jest pastuch przerwany, znalazłam i końskie kopyta, ślad mi się urwał na skraju naszych pól, więc zaczęłam wrzeszczeć Lisiak i biec przed siebie, zamajaczyły mi dwa kształty w oddali, pobiegłam do nich a one już do mnie wracały. Były bardzo pobudzone, bez kantarów, ja miałam tylko uwiązy w ręku, Lisiak biegał dookoła i nie dawał się przywołać, udało mi się złapać Dżygita, ale ręce tak mi się trzęsły, że nie byłam w stanie zrobić pętli na szyję i tylko przerzuciłam uwiąz luźno przez szyję, a on grzecznie dał się poprowadzić na siedlisko za bramę, jak to Lisiak zobaczył zaczął się denerwować, ale dalej pobudzony biegał w odległości ok. 200 metrów od siedliska. Pobiegłam więc w jego kierunku, zaczęłam nawoływać choć Lisiak! i sama biec w kierunku bramy, a on spokojnie już pobiegł za mną do samej stajni. To już inne konie niż na początku i jak się mi bardzo przydało uczenie chodzenia ich na "lassie", czyli z pętlą na szyi, a był to zwykły przypadek, miałam złe kantary, które poprzerywały się bardzo szybko i zostałam bez, musiałam więc sobie radzić. Przydaje się też nauka prowadzenia konia z obu stron, znawcy mówią, że konia prowadzi się z lewej strony... Powiem tak, moje od początku były prowadzane z obu i nie robi im to różnicy, o co więc chodzi, o to że praworęczne osoby wsiadają na konia od lewej, aby było wygodnie manewrować prawą stroną ciała, ja natomiast czytając o układaniu konia do hipoterapii dowiedziałam się, że koń taki powinien być nauczony z dwóch stron. Moim zdaniem uczenie konia zmiennych sytuacji i odczulanie go na wszystko co nam tylko przyjdzie do głowy jest bardzo korzystne, bo dochodzi do różnych sytuacji, wystarczy sobie wyobrazić, że mamy zranioną rękę i musimy konia poprowadzić drugą z odwrotnej strony, dla nienauczonego konia będzie to bardzo stresogenne, będzie to nowa sytuacja, a już w terenie, lepiej nie mówić. Koń przystosowany do tego, że może być różnie, że również mogą mnie na lassie prowadzić i zmieniać strony w trakcie tego zabiegu niczemu się nie dziwi. Ja na przykład często w trakcie prowadzenia konia, a to odganiam kota, a to otwieram furtkę z klucza, a to całuję mojego konia po szyjce i mówię do niego czule, robię wszystko co się da jednocześnie korygując jego złe zachowania, lub uspokajając jeśli w otoczeniu znajduje się coś nowego na co koń reaguje strachem. Tak więc polecam wprowadzać też nowe przeszkody, moje konie muszą przechodzić obok białego prania na sznurku powiewającego, obok worków z miałem, obok samochodów i jeszcze wielu innych dziwnych rzeczy. Jak tylko koń prostuje szyję, dla mnie jest to sygnał że zinterpretował zagrożenie i natychmiast mówię do niego uspokajająco, koń wtedy już zwykle nie ma lęku, tylko ostrożną ciekawość, obwąchuje i bada zębami najczęściej, lub przechodzi obojętnie, jednak za każdym razem gdy chce poznać nową rzecz napotkaną pozwalam mu tyle ile chce czasu na tym spędzić, jak skończy, mówię choć i idziemy dalej. Dziś uciekiniery siedzą na siedlisku bo ogrodzenie trzeba naprawić i robią swoje porządki, czyli przeganiają koty z podwórka, obgryzają drzewka, kopią w ziemi... i jak tu mieć ładny ogród...?

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Użycie siły wobec koni, a znęcanie się nad nimi

Gdy chcemy konia na cokolwiek odczulić, to najpierw musimy mu dać to obejrzeć i obwąchać, a następnie pokazać stopniowo, że owo coś może się różnie "zachowywać". Na zdjęciu odczulanie na wystrzały, bardzo przydatne w okolicach Nowego Roku, najpierw strzelaliśmy z dużej odległości, później z mniejszej, a w końcu weszłam na wybieg i tam przy koniach zaczęłam strzelać, teraz można przy nich strzelać, a one dalej jedzą siano.
Myślę, że rozmawiając o naturalnym jeździectwie, zapominamy, że siła i ból w świecie zwierząt jest czymś naturalnym i bardzo zrozumiałym sygnałem. W świecie nie tylko koni, ale i zwierząt ból jest sygnałem (językiem), między jednostkami, który występuje w sposób naturalny. Kocice na przykład uczą swoje małe, aby podczas zabawy nie przekraczały granic między zabawa - walka, nie tylko sygnałem dźwiękowym (prychnięcie), ale i uderzeniem łapą ze schowanymi pazurami. To jest świetny przykład, ponieważ obrazuje różnicę pomiędzy karceniem w zwierzęcym języku, a czynieniem krzywdy. Klaps zaboli, ale nie wyrządzi krzywdy, gdyby pazury były wyciągnięte, doszłoby do uszkodzenia ciała i zrobienia krzywdy. Do czego zmierzam, zanim nasze zwierzęta, w tym przypadku konie, bo do nich chcę się odnieść, zrozumieją komendy głosowe i nauczą się tym samym naszego języka, musimy używać dla nich języka zrozumiałego. W stadzie zarówno matka jak i inne konie dają znać gdy małe zaczyna łamać zasady ugryzieniem, to bardzo ważne ponieważ również ustala hierarchię, gdy mamy do czynienia z młodymi ogierami, to one właśnie siłą próbują sobie nas podporządkować. Mój ogier dominujący Lisiak, próbował mnie sobie podporządkować przechodzeniem po mnie, wciskaniem mnie w ścianę, bardzo bolesnym gryzieniem, kopaniem przednimi kopytami, nawet był moment, że Dżygit chciał mnie niżej zepchnąć w hierarchii stadnej bolesnymi ugryzieniami w tyłek, nie mogłam się odwrócić choć na małą chwilę. Co mi pozostało... udowodnić mu, że jestem szybsza, zwinniejsza, przez co bardziej inteligentna i to ja jestem przewodnikiem stada, więc ugryzienie - klaps w pysk, kopnięcie, bądź jego próba skarcenie bacikiem w nóżkę, która próbowała kopnąć i komenda głosowa, ja wprowadzam swoje własne, bo to nie konie na sprzedaż, więc to mnie ma być wygodnie, gdy nie wolno im czegoś zrobić jest komenda "FE". Muszę tu zaznaczyć, że moje konie nigdy, ale to absolutnie nigdy nie zostały zbite!!! mówimy tylko i wyłącznie o karceniu!!! W tej chwili wystarczają tylko komendy głosowe, ale dlatego, że moje konie je rozumieją, przełożyć język ludzki na koński można tylko i wyłącznie używając końskiego do tłumaczenia. Zamieściłam ten wpis, ponieważ ludzie, którzy mają konie często boją się powiedzieć wprost, że konia należy skarcić klapsem, a nie ma w tym niczego złego, to jest jego język i nie robi mu krzywdy. Na koniec żeby nie było wątpliwości co do moich metod wychowawczych, oświadczam, że jestem przeciwniczką tzw. łamania konia siłą i biciem!!! jest to bardzo powszechny obyczaj na wsi i bardzo głupi! Ale język musi być dostosowany do rozmówcy, aby ten miał szansę go zrozumieć, kocham moje konie ponad wszystko i przede wszystkim skupiam się na budowaniu relacji, po każdym skarceniu, gdy koń odpuścił od ataku, był przywoływany i nagradzany głaskaniem lub ukrytym łakociem końskim. Te metody w moim przypadku z ogierami bardzo się sprawdzają, po dzień dzisiejszy moje konie nie miały wędzidła w pysku, więc jak się spłoszą, uspokajane są tylko głosem. Teraz przypomniała mi się jeszcze jedna ważna rzecz, koń na zagrożenie reaguje ucieczką ( hucuły podobno są wyjątkiem od tej reguły, ale ich pochodzenie to tłumaczy) i dlatego nie należy go karać za to że się boi, trzeba go uspokoić, jest to bardzo łatwe jeśli koń nam ufa, dlatego przy młodym koniu długi uwiąz, popuścić jeśli się spłoszy i powtarzać to wszystko co mówiliśmy i takim samym tonem, jaki stosowaliśmy odczulając konia na torebkę foliową, białą płachtę itp. , jeśli koń nam ufa, to uspokoi się szybciutko. Nie jestem wybitnym znawcom, w kwietniu minie rok odkąd mam konie, ale moje metody są wypróbowane, może można lepiej i innymi metodami, ale wiem, że ja z moimi końmi tworzę jedno stado.
Takie małe Post Scriptum jeszcze, konie to silne zwierzęta, często nie chcą nam zrobić krzywdy, ale ich siła, to co w ich "poczuciu" jest delikatne, i znaczy odczep się dla nas jest bardzo bolesne. Zdarza się, że koń bierze naszą odzież w pysk, lub zęby, ale jest to wynik zniecierpliwienia, chęci zabawy, badania nowych rzeczy, przyjaznego poczochrania nas pyszczkiem (robi wtedy takie śmieszne usteczka), natomiast bezwzględnie i natychmiastowo musimy zareagować gdy koń gwałtownie gryzie i ucieka, bądź robi nam krzywdę przyjmując jednocześnie postawę chroniącą jego. Wtedy to oznacza, że jest to zwyczajny agresywny atak i musimy się bronić, absolutnie nie wolno tego zlekceważyć, natychmiast musimy konia skarcić, lub wywołać posłuszeństwo. To już będzie wszystko, matko jak ja tu dużo piszę... i skończyć nie mogę...

niedziela, 15 stycznia 2012

...u mnie dalej zima...

Tak, u mnie dalej zima, właśnie przypałętał się jakiś pitbulowaty pies, którego nakarmiliśmy, a teraz z kością poszedł sobie, może znów do domu, a jak nie ma domu, to pewnie przyjdzie znów na jedzenie i wtedy będziemy się zastanawiać. Strasznie się przeraziłam, ale nie samym psem, a reakcją moich kotów na tego przecież obcego psa, który mógł być niebezpieczny. Podeszłam do ogrodzenia ostrożnie, łagodnie przemawiając do gościa, a moje koty za mną podchodzą do tego obcego psa i z ciekawością obwąchują mu pyszczek, zamarłam z przerażenia, patrzę na psa, a pies przyjaźnie macha ogonem... ale przecież mogło być inaczej i dopiero wtedy tak dogłębnie zrozumiałam co miał pan Andrzej Puchała na myśli mówiąc "aż za bardzo", kiedy spytałam go (pokazując jednocześnie  ich reakcje) - czy moje konie są dobrze odczulone i czy widzi jak mi ufają i niczego się nie boją. Tak, nie zawsze jest bezpiecznie i nie wszyscy są niegroźni, dotyczy to zarówno nas ludzi jak i zwierząt, trzeba być jednak ostrożnym i zachować choć w minimalnym stopniu instynkt samozachowawczy. Moje konie - nie chcę się zagalopować, ale mam wrażenie że ufają mi "za bardzo"... ale myślę też sobie, że w tym przypadku jest inaczej, bo to moje konie do końca życia, ale gdyby miały trafić w inne ręce, mogłoby być różnie. Ale ja nie o tym chciałam dziś pisać, tylko ten pies tak mnie strasznie rozkojarzył, nic to! zaraz to naprawimy i wrócimy do tego co ma być! Chciałam dziś opisać kolejne mity, choć jak się tak zastanowię, to troszkę to o czym chcę napisać jest powiązane z tą dygresją wcześniejszą, jeszcze mi się przypomniało, podczas mojej krótkiej przygody ze studiami prawniczymi, miałam przyjemność uczestniczyć w wykładach z logiki prowadzonych przez prof. Omyłę, cudowny człowiek szalenie miły i inteligentny, jego podręczniki, świetnie się czytało, a 90% wykładu, to były różne anegdoty śmieszne z jego życia, choć był tak wybitnym wykładowcom, że 10 % wykładu wystarczało w zupełności do przekazania nam niezbędnej wiedzy, A teraz wracam do tematu!!! Moje kochane koniki już praktycznie nie są przyczyną stresu, ale pojawił się ostatnio w mojej relacji z nimi lek związany z odrobaczeniem, które miałam robić sama pierwszy raz. Najpierw pytałam wszystkich, którzy mają konie jak to się robi, usłyszałam o łapaniu za język, co mnie wpędziło w strach straszny, no bo niby jak tu konia za język złapać? Później udałam się do weterynarza u, którego zakupiłam preparat, ten ostrzegał mnie, że jeśli stanę na wprost konia, to mnie kopnie, więc z boku. Ja do tej pory miałam doświadczenie z psem i instynktownie postąpiłam tak samo, stanęłam naprzeciw konia złapałam za pysk, wepchnęłam tubkę z preparatem z boku i wstrzyknęłam, nie smakowało im, więc podniosłam mu głowę do góry żeby przełknął i po sprawie! Ja sobie zdaję sprawę, że teraz to kwestia zaufania i relacji między mną a końmi, ale tak łatwo było wszystko zepsuć... Gdybym dała się zastraszyć, zniechęcić, to tak niewiele by brakowało abym pozbyła się tak cudownych chwil i emocji związanych z hodowaniem własnych koni. Nie trzeba nikogo straszyć, ludzie nie mający pojęcia wynikającego z własnego doświadczenia nie powinni wypowiadać się z pozycji autorytetu, ferować wyroków i siać paniki. Jedyne co jest potrzebne "młodemu", dopiero zaczynającemu hodowcy, to dobra praktyczna rada i odrobina życzliwości, ale muszę przyznać z żalem, że o tą trudno w środowisku tzw. koniarzy, dopisują filozofię, a często nie mają wiedzy, posługują się sloganami, tworzą mity, chyba aby z samych siebie zrobić bardziej wyjątkowych i elitarnych, a często mają konie tylko dla zaspokojenia wybujałych ambicji, a same konie traktują bardzo przedmiotowo. Pamiętam jak mój mąż zaczął poznawać środowisko i ze zdziwieniem powiedział mi, że pasjonatów to w nim praktycznie nie ma, a sposób traktowania i podejście do tych wyjątkowych zwierząt go zszokował.  Posiadanie własnych koni, to po prostu kawał wspaniałej przygody. Na koniec ukłon w stronę Stadniny Izery, bo to chyba jedyni ludzi, na których wsparcie mogłam liczyć, szkoda że tylko oni, a wiedzę musiałam zdobywać sama czytając książki.

sobota, 14 stycznia 2012

Odrobina zimy

No to mamy odrobinę zimy w tym roku, przynajmniej w centralnej Polsce, jest mrozik i troszkę śniegu. Sama już nie wiem czy cieszyć się czy nie, wtedy kiedy najbardziej liczyłam na śnieg czyli w okolicach świąt, było szaro i ciepło, a teraz gdy już z nadzieją spoglądamy w kierunku wiosny, to czy mamy się cieszyć ze śniegu... tak! bo wszystko jest lepsze od tej nieustającej szarzyzny, a i temperatura odczuwalna przy suchym mroźnym powietrzu nie jest taka straszna jak przy plusach, ale za to wielkiej wilgoci, z dwojga więc złego już lepiej ten mrozik. Arrowek pewnie najbardziej cieszyłby się z takiej strasznej zimy jak w zeszłym roku i dwa lata temu, jak on kocha śnieg! W zeszłym roku trzeba było się zastanawiać, która zaspa to Arrowek, bo zasypiał na podwórzu, a śnieg na niego padał i robił z jego ciałka wielką zaspę. Ktoś z wrażliwym sercem mógłby dostać zawału, gdy zaspa nagle podnosiła się do góry, otrzepywała i zaczynała  szczekać. W tym roku to pierwsza zima z końmi, szaleją na wybiegu, a jest ślisko i troszkę się boję aby sobie nóżek nie połamały...

Następne dni c.d.

Przyjechał weterynarz już taki praktycznie tylko od koni. Powiedział, że muszę mieć pomoc, chyba w głowie mu się nie mieściło, że mogłabym sama je czegoś nauczyć, zadzwonił do pana Andrzeja doświadczonego koniuszego z Bogusławic i mówi do niego - Ty słuchaj, mam tu takich co to ich z Tarpanami ożenili... trzeba im będzie pomóc i je wszystkiego nauczyć. Troszkę się przestraszyliśmy, no bo skoro mówi nam specjalista, że bez pomocy nie damy rady... Na szczęście cały czas byłam w kontakcie z hodowcami, od których kupiłam konie i oni byli takim buforem, uspokajali mnie, mówili że potrzeba czasu, pamiętam zwłaszcza jak jeden z nich powiedział mi - zobaczysz za parę miesięcy będziesz się z tego wszystkiego śmiać. Aha, zapomniałabym powiedzieć, że w międzyczasie jednemu zerwał się kantarek, a mieliśmy przykazane nie zdejmować im, bo nie wiadomo czy damy radę założyć z powrotem i czy one sobie pozwolą majstrować przy pysku. Ale rady nie było trzeba było kupić i założyć, pamiętam, że byłam zdziwiona, że tak łatwo poszło i dałam radę założyć sama, ręce mi się trzęsły strasznie. W tym samym czasie bardzo dużo czytałam o koniach, o naturalnym jeździectwie, jak pielęgnować konia, jak czyścić kopyta, o zabawach Pata Parelliego (jeża stosuję do dziś), czas mijał, a to nam coś wypadło a to pan Andrzej wyjechał, a to jakieś przeziębienie i tak półtora miesiąca, może dwa od wizyty pierwszej pana Andrzeja kiedy to obejrzał konie i zgodził się pomóc. Pan Andrzej przyjechał na drugą wizytę podczas to której miał już zacząć uczyć konie, ja mu mówię, że pokażę czego sama nauczyłam, zapinam uwiąz, pokazuję jak reagują na stój, choć, jak podają kopyta do czyszczenia, i pytam - to czego możemy je teraz uczyć, a pan Andrzej mówi - no chyba tylko czytać, bo jak na swój wiek to już wszystko umieją. Od tamtego czasu wszystko dalej robię sama przy moich koniach, tylko teraz z poczuciem spokoju, ze dam radę, bo to nic trudnego, wystarczy żelazna konsekwencja, ogromna dawka miłości i upór.

piątek, 13 stycznia 2012

Następne dni...

Następne dni były straszne. Poprosiliśmy aby do nas na konsultacje przyjechał weterynarz, który wcześniej zajmował się naszymi kozami, kotami i psem, przyjechał przywiózł pastę na odrobaczanie koni, ale bał się podejść do tych naszych dzikusków, Powiedział, że absolutnie nie mogę się końmi zajmować sama, bo na pewno sobie nie dam rady i musimy zatrudnić specjalistę, gdy wyszłam z pokoju, do mojego męża powiedział poważnym tonem, panie Michale, nie może pan żony samej z końmi zostawić, bo na pewno dojdzie do tragedii. Dni mijały końmi się zajmowałam, kolejne osoby mówiły, że nie damy rady sami, któregoś dnia przeprowadzam Lisiaka, który strasznie gryzł, co skutkowało bolesnymi siniakami, w każdym razie przeprowadzając go wyprzedziłam o krok i nagle czuję konia na plecach... odwróciłam się a on dziki pysk i wytrzeszczone oczy i dalej do przodu, nie zastanawiając się uderzyłam go z całej siły w pysk ręką, konia zdziwienie zatrzymało w miejscu, ja byłam przerażona... Zaczęłam na niego krzyczeć i ... Lisiak odpuścił, myślę, że to był krytyczny moment w naszej relacji, powiedzmy sobie szczerze ja ważę 45 kg, a Lisiak wtedy jakieś 250 kg,, gdyby nie zdecydowanie i desperacja z mojej strony nie miałabym szansy najmniejszej. Dostaliśmy namiary na weterynarza specjalizującego się w pracy z końmi i postanowiliśmy go poprosić o konsultację, oraz zastosowanie pasty przeciw robakom, w którą zaopatrzył nas nasz miły znajomy weterynarz.

wtorek, 10 stycznia 2012

Pierwsza przygoda

Dziś moja serdeczna znajoma Ania, zapytała mnie w mailu, czy naprawdę nic nie wiedziałam o koniach, jutro jej odpiszę, a dziś opiszę co wydarzyło się dnia następnego. Oczywiście konie nie dały się prowadzić na uwiązach, więc kieszenie pełne marchewek i kroczek - marchewka, następny kroczek - jabłuszko i tak całą drogę ze stajni na pastwisko. Stanęło na tym, że na początku mąż będzie mi pomagał rano przeprowadzać konie, abym się nie męczyła sama, zaprowadziliśmy je na pastwisko (a trwało to długo, choć odległość nie jest duża), Mąż zapina sprężynę, a tu huk straszny, sprężyna się wypięła i konie wyszły, my za końmi dwa kroki, a one dwa kroki do przodu, aż zaczęły jawnie przed nami uciekać. W końcu chyba z kilometr od nas przy innym gospodarstwie złapaliśmy je na siłę, mojego biednego męża, jeden z koni przeciągnął na końcu uwiązu ładnych parę metrów po ziemi, dociągnęliśmy je do bramy i przywiązaliśmy, ale na zbyt długich uwiązach, bo nie wiedzieliśmy jak się wiąże konie. Jeden się strasznie zaplątał w uwiąz i zaczął panikować, więc szybko odwiązałam, a on jak tylko wyczuł odrobinę luzu, to puścił się przed siebie galopem, nawet nie oglądając się. Zniknął nam z oczu, a to przestrzeń otwarta bez zabudowań, więc jakiś czas patrzyliśmy jak maleje, a w końcu znika. Poszliśmy po auto, ja w międzyczasie zadzwoniłam na policję, że uciekł mi koń, policjant bardzo miły mówi, że interweniować nie mogą, ale jeśli ktoś ich zawiadomi, to natychmiast oddzwoni do mnie. nie wiem ile minęło czasu, może piętnaście minut, a może pół godziny, w każdym razie policjant zadzwonił, że ktoś go złapał dwie wsie dalej. My pędem po konia, jakiś mały człowiek go trzyma, a właściwie to się z nim szarpie i dyszy, że nie mógł uwierzyć że to ogier i szybko zadzwonił na policję, bo wydawało mu się, że sobie z nim nie poradzi. Ja biegnę do konia, a ten pan, który go trzymał pyta - a dlaczego on się pani boi? Tłumaczę mu, że konie przyjechały wczoraj, spłoszyły się i uciekły, że właściwie to nas nie znają, no i jeśli się zna na koniach to żeby nam go odprowadził do naszego gospodarstwa, oczywiście za fatygę dostanie pieniążki, jak usłyszał o zarobku, to szybko się zgodził, choć wcześniej był sceptyczny. Taki to był nasz drugi dzień z końmi, a następne dni to były straszne, bo wszyscy nas straszyli, żeby natychmiast je kastrować, że ja sobie na pewno z nimi sama nie poradzę, że mnie zabiją, jedna wielka histeria, ale o tym co było dalej jutro.

nowy blog

Chyba się rozkręcam, bo założyłam jeszcze jeden blog (udekorujsamadom.blogspot.com). Tym razem o dekoracjach i różnych technikach plastycznych, z którymi bardzo lubię eksperymentować, a wszystko po to aby mój dom był przytulny i wyjątkowy, taki o jakim zawsze marzyłam...

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Witam Agnes i Tess

Strasznie się cieszę, że jesteście, czekam na resztę, podajcie namiary na siebie i piszcie u mnie wszystko co tylko chcecie. Ja ze swej strony postaram się robić wpisy regularnie i dbać aby było wiejsko i sielankowo! Nawet mój mąż się cieszy i Was pozdrawia.

sobota, 7 stycznia 2012

Pierwszy dzień

Matko, jaka ja byłam przerażona, pamiętam jak dziś, dzień w którym przyjechały. Większe i potężniejsze niż myślałam, one nic nie umiały i nic nie rozumiały i ja też... Kupowałam konie przez internet i telefon, jechały do mnie z Gór Izerskich, calutki dzień. Od Piotrkowa do nas pilotowaliśmy samochód, który je wiózł, bo to jeszcze kawałek i przez wsie. Wysiadły dwa spore ogierki, Grześ powiedział, że dopiero dwa dni wcześniej zostały oddzielone od stada i założyli im kantarki, wprowadzili mi konie do stajni, a jest to u mnie spore pomieszczenie bez boksów i zamknęli drzwi, a mnie w środku. Konie zaczęły się cofać na mnie wielkimi zadami, byłam przerażona i powoli dostawałam ataku paniki. Wtedy pierwszy, ale i jedyny raz pomyślałam - Boże mój, co ja najlepszego zrobiłam, przecież ja o koniach nie mam pojęcia, a one są takie wielkie i przerażające, jak ja sobie z nimi poradzę, przecież mam się nimi zajmować samiuteńka, a ja nic nie wiem...